Pierwsze dwa dni obozu poświęciliśmy swoim sprawom, o ile w środku lasu i kawałku jeziora można mieć jakieś swoje sprawy. Niektórzy grali w siatkę na plaży, inni pływali w jeziorze (z jakże apetycznym zielonym osadem na powierzchni), a jeszcze inni śmiali się za ich plecami, chowając w krzakach falgę zakaz kąpieli.
Pokerowa twarz i zdrowy rozsądek Sary, towarzyszące jej w każdej sytuacji poszły się je...ekhm, poszły popływać. Musiałam ustabilizować jej stan psychiczny, ale okoliczności skutecznie mi to utrudniały.
Jeszcze poprzedniego wieczora okazało się, że pokoje są dwuosobowe, co w tym przypadku znaczyło, że pomieszczą trzy, w porywach do sześciu osób. Nasz pomieścił siedem... Między innymi mnie, Sarę, Romualdę (nadal po cichu twierdzę, że nocami pożera mózgi, ale to tylko moja teoria) i kilka nieznajomych dziewczyn, w tym dwie lalunie w identycznych różowych sukienkach, z identycznymi różowymi iPhone'ami, wyglądające na miłośniczki samojebek w Starbucksie.
Jedynym szczęściem w nieszczęściu było to, że każdy pokój miał własną łazienkę, ale mimo to czekanie na swoją kolej trwało wieki. Na początku woda z kranu leciała zielona, ale to już był problem tych, którzy koniecznie chcieli skorzystać jako pierwsi.
Pokoje mieściły się głównie na parterze, co dla opiekunów było zgubą, dla nas- wybawieniem. Od razu po ogłoszeniu ciszy nocnej i sprawdzeniu, czy aby w żadnym pokoju nie ma nadliczbowych osób, rozpoczynały się podróże przez okna. Kilku chłopaków wychodziło do pobliskiego spożywczego, inni grali w butelkę przy akompaniamencie śpiewów przyogniskowych innego obozu (które według mnie zdecydowanie były czarną mszą). Hipsterzy po prostu spali. Ja postanowiłam pożytecznie wykorzystać noc i przyozdobiłam klamki wszystkich pokojów pastą do zębów.
Około trzeciej w nocy, gdy większość obozowiczów wracała do pokoi z zamiarem snu, dokładnie pod naszymi oknami przechodziły tabuny pijanych studentów bełkoczących coś na kształt disco polo. Jeśli jednak nielicznym udawało zasnąć, nie cieszyli się tą chwilą dłużej, niż kilkanaście minut, gdyż najmniejszy ruch na jednym ze zrujnowanych łóżek, głośnością równy serii z Kałasznikowa, budził wszystkich pozostałych współlokatorów.
Dodatkowo, opiekunowie wybrali najbardziej okrutny sposób porannego wyrywania ze snu- każdemu z osobna zabierali kołdrę, a jeśli to nie pomagało, stosowali metodę H2O.W końcu przeszliśmy do chyba najważniejszej części programu- żeglarstwa. A przynajmniej myślałam, że będzie to żeglarstwo, dopóki nie uświadomili mi, że dopiero będziemy uczyć się jakichś węzłów. Nadal nie ogarniam, po jakiego arbuza potrzebne mi jest kilkanaście rodzajów węzłów, ale w ostateczności mogą się przydać, gdy znów trzeba będzie kogoś związać. Gdy przyszedł czas na część praktyczną, po cichu oddaliłam się na bezpieczna odległość i związałam kilku śpiącym plażowiczom buty sznurówkami. Bezbłędnie udało mi się dopiero za czwartym razem, ale cóż- praktyka czyni mistrza.
Chyba tylko Sara zauważyła moją nieobecność, reszta była pochłonięta węzłami, no może z wyjątkiem dwóch dziewczyn z naszego pokoju, rozpaczających nad stanem lakieru na paznokciach.Po dwóch godzinach wszyscy byli zbyt wyczerpani, żeby chociażby zbliżyć się do żagłówek, więc tę część programu przełożyli na następny dzień. Większość osób poszła do pokojów, by paść na łóżka bez oznak życia, ale ogłoszenie obiadu było świetnym sposobem, by z powrotem przywołać wszystkich na korytarz. Jak co dzień była wojna o miejsca przy stolikach, a także o miejsca w kolejce, co irytująco przywoływało wspomnienia szkolnej stołówki. Co najciekawsze, trzeci dzień z rzędu na drugie był bigos- specjalność szefa kuchni.
Po południu opiekunowie stwierdzili, że skoro mamy siłę oddychać, to mamy siłę popływać na rowerach wodnych. Świetny pomysl, zwłaszcza przy bezchmurnym niebie i trzydziestu siedmiu stopniach w cieniu, na czym skorzystali właściciele budki z lodami i mrożoną kawą, którzy podnieśli ceny o połowę.
Kunegunda jednak wyraźnie dała do zrozumienia, że dyskusje co do rowerów nie mają najmniejszego sensu.Po niecałej godzinie okazało się, że jeden z wypożyczonych rowerów zaczął tonąć. Jak zwykle w najmniej odpowiedniej sytuacji dostałam napadu śmiechu, ponieważ akurat na tym rowerze siedziały wspomniane wcześniej lalunie w różowych sukienkach. Hmm... szkoda, że nie było tam też Lalusia.
Reszta obozu upłynęła względnie spokojnie, nie licząc przypadkowego podtopienia jednej z żaglówek, a razem z nią klucza do pokoju chłopaków, zaplątania roweru wodnego w trzcinach i trzygodzinnego korku w drodze powrotnej do domu.
Tak, to był udany wypoczynek.