Nienawidzę wizytacji. Dziś swoją obecnością zaszczyciła nas sama dyrektorka (podobno ma coś do naszej klasy). Myślę, że mogło chodzić o akcję sprzed dwóch dni.
Siedziałam sobie właśnie na korytarzu, rysując karykaturę pana od biologii, gdy przed twarzą przebiegł mi chłopak z mojej klasy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby za nim nie biegła dyrektorka w szpilkach, wykrzykująca niecenzuralne słowa. Właściwie sama nie wiem, o co dokładnie chodziło, ale mój kolega został zawieszony w prawach ucznia.
Oczywiście oficjalnie dyrcia przychodzi na lekcję tylko z wizytacją. Nawet się ucieszyłam, że wybrała matmę. W końcu poznała nasze prawdziwe oblicze (śmiech psyhopaty).
Tradycyjnie robiliśmy zadnia przy tablicy i tradycynie, jako pierwszy poszedł Oskar z pierwszej ławki. Pobyt dyrci w sali, chyba nawet jego zestresował, bo potknął się o leżący na podłodze długopis i zaliczył bliskie spotkanie z podłogą. Musieliśmy odesłać go do Gabinetu Cierpienia (*niektórzy mówią a to pielęgniarka), a do tablicy zawlec kolejną osobę.
W sali od matmy mamy dwie tablice, które wbrew powszechnej opinii, czasami się przydają. Tym razem tak było.
Po zapisaniu obu tablic dziwnymi równaniami, chłopak z drugiej ławki oznajmił, że skończył. Było tego naprawdę dużo... za dużo.
Matematyczka zlustrowała działania wzrokiem i z uśmiechem powiedziała, że niestety znalazła mały błąd i trzeba wszystko zetrzeć.Swoją drogą, w końcu, po półtora roku uczenia mnie, zapamiętała moje imię. Chyba tylko dlatego, że siedząca ze mną Yvonne ciągle do mnie gada, a że pani od matmy jej imienia nie zna, musi przyczepić się do mnie.
Następnie przyszła kolej na Alexa. Ma on dość dziwne przyzwyczajenie, że w stresujących sytuacjach, obgryza tubkę korektora w płynie. Tym razem trochę się zagapił i przegryzł ją na pół, zjadając zawartość.
Pod koniec lekji doszłam do wniosku, że dyrektorka ma nas zły wpływ...