Piekło to wczasy rekreacyjne w porównaniu do ostatnich dni szkoły. Czerwcowe upały sprawiają, że osobiście nie marzę o niczym innym, niż kilku tygodniach na Grenlandii.
Na WF-ie na przykład, mamy idealny przykład integracji spoconych ludzi w jednym pomieszczeniu. Mianowicie siedzą oni w szatni (w której swoją drogą możemy znaleźć jakże kuszącą mieszaninę zapachów z całego tygodnia) na podłodze, z twarzą przyklejoną do ściany (ewentualnie podłogi), w poszukiwaniu chociaż odrobiny ochłody. Brzmi kontrowersyjnie, przecież po coś na tym świecie istnieją krany z zimną wodą, no nie?!
Niestety, w męskim kiblu zarezerwowane są one dla dresów, którzy zmiotą z powierzchni ziemi każdego niezrzeszonego, kto chociażby spróbuje spróbować się do nich zbliżyć.
W damskim sytuacja nie wygląda lepiej- dostęp do zlewów jest skutecznie zablokowany przez szkolne laleczki, rozpaczliwie nakładające kolejne warstwy tapety, pudru i oczojebnej szminki na twarz. Właściwie to z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że ich zaangażowanie w obronę terytorium, niczym nie odbiega od zaangażowania dresów.
Dla baby ze sklepiku, taka pogoda to istny raj. W końcu cały rok czekała na na momemt, kiedy bezkarnie będzie mogła podnieść ceny wody w butelkach, nawet dwukrotnie, a potem z uśmiechem na twarzy sprzedawać je zdesperowanym klientom, których latem z całą pewnością nie zabraknie.
W nauczycielskim oczywiście wodę mają za darmo i to całymi zgrzewkami, a jak! Do niedawna zostawiali otwarte drzwi i bezceremonialnie zaspokajali pragnienie na naszych oczach, ale od czasu, gdy jeden chłopak potajemnie dodał do każdej butelki wódkę, już tego nie robią.
Na lekcjach z kolei, nieliczni pozostali gromadzą się w rzędzie przy oknach, patrząc ze szczerą i nieskrywaną rządzą mordu na ludzi, wychodzących na dwór.
Oczywiście na koniec dnia, zbliżenie się do wyjścia głównego zanim wszyscy opuszczą szkołę, grozi śmiercią lub kalectwem, ale to akurat jest całoroczne.Dla większości idealnym rozwiązaniem na ucieczkę od takiej ilości udręki i ciepienia są wagary, przez co liczba osób w większości klas zmalała z około trzydziestu, do mniej więcej dziesięciu.
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym z własnej woli została w szkole, tak więc ochoczo zerwałam się razem z tłumem, biorąc ze sobą Sarę i Eliota.Punktem pierwszym była oczywiście lodziarnia, a efektem ubocznym- dwudziestoośmioosobowa kolejka, co właściwie było to całkiem do przewidzenia.
Po piątej gałce, dwóch kawach mrożonych i koktajlu, mój portfel uznał, że wystarczy.
Następnie, jak przystało na prawdziwe gimbusy, poszliśmy... na plac zabaw. Cóż, my po prostu kultywujemy tradycję.
Jak zwykle to ja wygrałam challenge na to, kto dłużej wytrzyma na karuzeli, nie zwracając posiłku.
Potem mission impossible, czyli znalezienie choćby najmniejszego skrawka cienia w miejskiej dżungli.Wieczorem rodzice oznajmili mi, że na weekend jedziemy nad jezioro. Byłoby to wybawieniem, gdyby nie prognoza pogody:
Weekend zapowiada się zimny i deszczowy (...)
Tsa... zdecydowanie mam szczęście.