Uznałam, że dzisiejszy dzień jest wart miejsca w moim dzienniku.
Tak więc dziś postanowiliśmy z Eliotem i Sarą zrobić pracę dodatkową na chemię. A co najciekawsze, było to działanie dobrowolne!
Eliot w wielkiej tajemnicy powiedział, żebyśmy z Sarą wyszły po lekcjach na dziedziniec.
Jest niestety jeden, malutki szczególik. W naszej budzie po lekcjach rozpoczyna się walka na śmierć i życie o miejsce siedządze (lub stojące) w szatni. Jeśli ktokolwiek zdoła wyjść po czasie krótszym, niż dziesięć minut, jest powszechnie uważany za cudotwórcę.
Tak więc po piętnastu minutach spędzonych na poszukiwaniu mojego lewego buta dotarłyśmy na dziedziniec. Eliot dotarł pięć minut później. Trzymał butelkę Coli, Mentosy i swój telefon. Co za człowiek! Przyszedł tu po to, żeby na naszych oczach się obżerać! Już miałam dać mu butelką po twarzy, kiedy zrozumiałam jego niecne intencje. Sara posłała mi uśmiech psychopaty na znak, że rozumie i zabraliśmy się do pracy.
Ja miałam nagrywać, Eliot wrzucić Mentosy do Coli, a Sara wyrzucić zabójczą butelkę w powietrze dla wzmocnienia efektu.
Niefortunnie odbiła się od ziemi i wybiła szybę w sali od chemii. Pogratulowałam Sarze celnego rzutu i wiedziałam, że szósteczki mamy jak w banku. Potem zwialiśmy do mnie i pochwaliliśmy się moim rodzicom naszym zaangażowaniem w prace dodatkowe. Moja mama spytała, czy w nagrodę mielibyśmy ochotę na lody. Irytują mnie takie oczywiste pytania.