Większość ludzi przynajmniej raz w swoim życiu usłyszała pytanie: Co robisz w Sylwestra? To zdecydowanie jedno z tych pytań, które pozwalają wykazać się w dziedzinie mitomanii i koloryzowania prawdy.
Większość moich znajomych co roku opowiada taką samą, lub lekko zmodyfikowaną historyjkę o tym, jak to wraz ze znajomymi znajomych... Każdy to zna. Prawda jest taka, że i tak połowa z nich siedzi na Facebook'u.
Ja z kolei koloryzuję prawdę w drugą stronę. Zapytana o plany na Sylwestra, odpowiadam, że będę spać lub idę do babci, robić na drutach. Po takich odpowiedziach większość zainteresowanych odpuszcza sobie dalsze pytania, a ja szczegóły wieczoru mogę zachować dla siebie.
W tym roku mieli przyjść do mnie Sara i Eliot, ale sprawy się nieco skomplikowały, jako że moja przyjaciółka dostała na Święta kota i za żadne skarby nie chciała zostawić go samego, choćby na dziesięć minut. Zastanawiam się tylko, co z nim zrobi, gdy przyjdzie jej wrócić do szkoły.
W każdym razie, Sara powiedziała, że albo na Sylwestra przychodzimy do niej, albo... - i tu przerwała, ponieważ nie wiedziała, jakie ultimatum nam postawić. Nie zmieniło to faktu, że nie mieliśmy nic przeciwko.
Punktualnie o dziewiętnastej trzydzieści trzy zjawiliśmy się pod domem przyjaciółki. Okazało się, że jedenaście paczek chipsów, które przynieśliśmy prezentowało się mizernie w porównaniu do Sary, która miała ich niemal dwa razy więcej. Oprócz tego jej kuchnia była wyposażona w kilka tabliczek miętowej czekolady, babeczki z ananasem, gofry i wiśnie w likierze, których nienawidzę z całego serca. No i oczywiście niezbędnik sylwestrowy - bezalkoholowy szampan z bohaterami Krainy Lodu na etykiecie.
Kot siedział w łazience, a Sara wymownym spojrzeniem dawała mi do zrozumienia, żebym nie pytała o czewone kreski na jej twarzy i rękach. Teraz pozostała kwestia znalezienia jakiegoś zajęcia do północy. Przyjaciółka oczywiście tarmosiła swojego nowego pupilka, a ja i Eliot wyjadaliśmy zapasy z jej kuchni i oglądaliśmy Skyfall.
Gdy zaczęło nam się nudzić, zaproponowałam nieśmiertelną grę Nigdy nie..., choć zapewne każdy jeden człowiek na ziemi ma na to własną nazwę. Chodzi głównie o to, że na podstawie ilości niezidentyfikowanej cieczy (lub wódki) w szklance, dowiadujemy się, który z graczy ma najciekawsze życie.
Chyba oczywiste, że wygrałam ja.
Przed północą wyszliśmy przed dom popatrzeć na okoliczne fajerwerki, a gdy wszystko nieco ucichło, minutą ciszy uczciliśmy tysiące złotych, które chwilę wcześniej wyleciały w powietrze.
Później musieliśmy się tylko zająć odczepianiem kota z ulubionej firanki mamy Sary.