2.

4.6K 313 16
                                    

Danielle

Zbiegłam schodami schodami na dół i weszłam do kuchni, mrucząc pod nosem ciche 'dzień dobry'. Nalałam sobie kawy do kubka i oparłam o blat, oplatając palcami naczynie. 

- Dzień dobry. - odpowiedział Matt, mój brat. Tata był zajęty rachunkami i innymi dokumentami, które  ułożone w stertę leżały przed nim na stole. Nawet nie zauważył, że pojawiłam się w pomieszczeniu, co nie zdziwiło mnie już w ogóle. Zaskoczył mnie natomiast fakt, że dostawcy pasz znowu podnieśli swoje ceny, nawet jeśli chodziło o nas, stałych klientów. Widziałam wszystko przez ramię rodzica, przez co moje usta zacisnęły się w wąską linie. Medycyna alternatywna może i nie była dobrym pomysłem na życie i utrzymanie całego rancha, ale przez te wszystkie lata dawaliśmy radę i tym razem też musieliśmy. Moja mama wiedziała, w co się pakuje, ale nie poddała i ja też nie zamierzałam. 

- Nie jest za wesoło. - Matt mruknął w moją stronę, gdy upiłam kolejnego łyka życiodajnego napoju. 

- Kiedy tutaj jest wesoło, jeśli chodzi o pieniądze. - westchnęłam ciężko, a on chcąc nie chcąc musiał przyznać mi rację. Nigdy nam się nie przelewało, a każdy dodatkowy dolar był jak gram powietrza, cholernie potrzebny do przeżycia. - Dzisiaj Hortensja wraca do domu. - dodałam, sygnalizując mu, że wpłyną pieniądze za wyleczenie konia z przykrego schorzenia. Siwa klacz stała się agresywna, nikt nie wiedział dlaczego, ale wyciągi uspokajające z ziół i kilka terapii T-Touch załatwiło sprawę. Z końmi było tak samo, jak z psami czy innymi czworonogami. Nie było agresywnych zwierząt, byli po prostu agresywni, a czasami nawet nieodpowiedni właściciele. 

- Ale przyjeżdża nowy klient. - zabrał swój kapelusz leżący na krześle i założył go na głowę. - Muszę przygotować boks i wyprowadzić konie na pastwisko. - dodał, a ja przytaknęłam głową na znak, że zrozumiałam. 

- Popracuję z Bajką. - oznajmiłam tacie, choć nadal siedział z nosem w papierach i odłożyłam pusty kubek do zlewu. Bajka była koniem, który należał do mojej mamy za nim zginęła w wypadku. Niewiele z tego pamiętałam, miałam może z pięć lat, gdy zobaczyłam ją po raz ostatni. Była skoczkiem światowej klasy. Międzynarodowe konkursy, sielanka świata jeździeckiego, rasowe, warte fortunę konie, puchary i masa pieniędzy. Ostatni, w jakim wystartowała odbył się w Europie, wszystko poszło dobrze, a zwycięstwo miała w kieszeni,  gdyby nie to, że podeszła zbyt ostro do ostatniej przeszkody. Klacz zahaczyła kopytem o ostatnią belkę pnącego się na metr osiemdziesiąt podwójnego oksera i upadła. Mama zginęła na miejscu, ale Bajkę dało się uratować. Minęło tyle lat, a ona nadal patrzy się z nadzieją w bramę i liczy na to, że któregoś dnia mama przez nią przejdzie, podejdzie do niej, pogładzi i podsunie miętusa pod pysk. 

Wyszłam na zewnątrz, a w moją twarz uderzyło chłodne powietrze. Zaciągnęłam się nim i podrapałam Pongo za uchem, aby ruszyć w kierunku tylnej stajni, gdzie gniada klacz miała swój boks. Po drodze zgarnęłam z siodlarni ciemny kantar oraz lonżę, a po paru chwilach byłam już przy Bajce. Pogładziłam ją po szyi i wyprowadziłam z boksu idąc w stronę okólnika. 

Każdy dzień tutaj był pracowity, a kolejna para rąk była zawsze potrzebna. Zawsze trzeba było wyczyścić boksy, wyczesać konie, czy sprowadzić kucyki z pastwiska, albo przygotować paszę na karmienie. Pomimo tego, że był to pewien określony i monotonny schemat, to nie potrzebowałam osoby, która by go zmieniła, a ja sama nie chciałam tego robić. 

stay with me • hemmingsWhere stories live. Discover now