13. Jane i Jasper

516 22 0
                                    

Od trzydziestu miesięcy czułam się, jakby cały świat nagle mi się sprzeciwił. Nic nie szło po mojej myśli, a na drodze, jaką z bólem kroczyłam, zostały porozrzucane kłody, które plątały się pod moimi nogami, utrudniając mi życie. Były swego rodzaju testem, sprawdzającym, jak bardzo silna jestem. Cóż... jak się okazało, siły nie mam praktycznie w ogóle, i już przy pierwszej przeszkodzie upadłam boleśnie na kolana, zostawiając na nich krwawe zadrapania. Próbowałam wstać. Walczyłam, mimo tego, iż nie miałam za grosz nadziei na to, że kiedykolwiek może być jeszcze dobrze. Przez pewien czas nawet mi się to udawało. Podnosiłam się z uniesioną głową jak prawdziwa księżniczka, ale już chwile później ponownie zderzałam się z twardym podłożem. Wszystko działo się za szybko i nie byłam w stanie pogodzić tak wielu spraw. Gdy ja czułam się jak w mydlanej bańce, w której czas nie płynie, życie toczyło się dalej, przygotowując mi kolejną serię upadków i cierpienia. Czas nigdy się nie zatrzymał. Ja nie mam już piętnastu lat, gdy to tatuś całował mnie w czoło każdego dnia przed wyjściem do pracy, a ja cierpliwie czekałam na swoje szesnaste urodziny. Gdybym tylko wiedziała, jak potoczy się moja historia, nigdy bym nie czekała. Robiłabym wszystko, aby nie dopuścić do pierwszego upadku, który zapoczątkował moją prywatną gehennę. Jak się później okazało, kłodami, które niszczyły mnie każdego dnia, byli ludzie. Niektórzy przypadkowi, niektórzy dobrze mi znani.

A pośród nich był on. Ktoś, komu zaufałam bezgranicznie od samego początku.

Od dziecka byłam uczona, aby nie ufać ludziom. Im starsza byłam, tym ojciec częściej powtarzał mi te słowa jak mantrę. W wielu kwestiach się z nim zgadzałam, ale nie w tej. To było dla mnie nielogiczne. Jak można nie ufać komuś, kogo przecież tak dobrze się zna? Jak można nie ufać komuś, kto spędził z nami tak wiele dni, tygodni i miesięcy? Z czasem okazało się, że nawet ci najbliżsi potrafią wbić nam nóż w plecy bez krzty litości. Najpierw była Emily. Moja przyjaciółka, bez której niegdyś nie wyobrażałam sobie życia. Oczywiście, obdarzyłam ją stuprocentowym zaufaniem, sądząc, że była tego warta. Nie była. Nie była warta chociażby minuty, jaką jej poświęciłam. Z dniem jej odejścia zrozumiałam, że Antonio ponownie miał rację. Tylko, że tego dnia nie spotkało mnie jedno odejście, a dwa. Dwa najbardziej bolesne odejścia, które zmieniły moje nastawienie do ludzi i całego życia.

Jak bardzo komiczne jest więc to, że teraz stoję przed kimś, kto mimo krótkiego czasu znajomości był pierwszą osobą, jaką obdarzyłam zaufaniem po tak długiej przerwie? Jak bardzo komiczne jest to, że wierzyłam w kogoś, kto kłamał prosto w moje oczy i miał czelność zarzucać mi nieszczerość wobec przyjaciół?

Ponownie dałam szansę ludziom i ponownie została ona zdeptana jak papieros, który właśnie skończył się tlić.

- Co... co ty powiedziałeś? - Mój szept rozbrzmiał między naszą siódemką, gdy wciąż staliśmy na środku terenu człowieka, którego słowa echem odbijały się w mojej głowie.

- Walker nie kłamał. - Odpowiedział tą samą tonacją brunet, obserwując mnie zaszklonymi tęczówkami.

- Ale... skąd ty... - Skakałam wzrokiem po wszystkich twarzach, szukając jakiejkolwiek logicznej odpowiedzi. - Kłamiesz.

- Nie tym razem. - Rzucił beznamiętnie, pociągając nosem. - Zbyt długo siedziałem cicho, aby teraz kłamać.

- Przestań pierdolić jakimś szyfrem tylko powiedz, co wiesz.

Skierowałam swój wzrok na Matta, którego szczęka zaciskała się do bólu.

- To nie jest takie łat...

- Nie obchodzi mnie to - Parsknął z pogardą. - Obchodzi mnie tylko prawda, którą ty znasz. Możesz powiedzieć mi ją sam albo wyciągnę ją z ciebie siłą.

Sounds of Love [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz