Epilog

241 8 10
                                    

Dzień czternasty.

Właśnie zaczął się czternasty dzień, odkąd cię nie ma. Spałam trzy godziny. A raczej przez trzy godziny tkwiłam gdzieś między jawą a snem. Nie czuję się wypoczęta. Ale kto tak właściwie byłby wypoczęty po tak krótkim oderwaniu od rzeczywistości. Niegdyś trzy godziny zajmowała mi sama próba uśnięcia po maratonie horrorów, które sobie urządzaliśmy. Trzy godziny zajmowało mi wybudzenie cię z obrzydliwych snów, którymi chętnie się ze mną dzieliłeś. Niby to aż sto osiemdziesiąt minut, co brzmi cholernie dużo, ale w rzeczywistości mija w mgnieniu oka. Pewnie gdyby ta sytuacja miała miejsce w innym dniu, nawet nie uchyliłabym powieki, ignorując dudniący od dziesięciu minut budzik, ale dziś nie mogłam tego zrobić. Dobrze wiesz, co to za dzień. Za dwie i pół godziny muszę postawić swoją nogę w szkolę, po raz pierwszy od dwóch tygodni, i jednocześnie po raz ostatni w całym swoim życiu. Kończymy szkołę, Matt. W końcu. Razem.

Tę noc znów spędziłam w twoim pokoju. No, prawdę mówiąc, nie wychodziłam z niego przez ostatnie kilkanaście dni na dłużej niż godzina. Niejednokrotnie próbowałam, uwierz mi, ale po chwili moje nogi same mnie do niego prowadziły. Dokładnie tak, jakby coś mnie do niego ciągnęło. Jakby był w nim jakiś magnez, który przyciąga metal zagnieżdżony w moim ciele. Albo po prostu nie potrafię się z nim rozstać. Siedząc tu, czuję twoją obecność, a gdy odchodzę chociażby na kilka metrów, krwawię. Mój umysł krwawi, moje pokruszone serce krwawi, moje ciało krwawi.

Nie wiem, jak wytrzymam bez tego pokoju cały miesiąc.

Umyłam włosy twoim szamponem. Tylko dlatego, że jego zapach, którym przesiąknięta była twoja poduszka, zaczął zanikać. W końcu przestałam go czuć, a przecież był tak bardzo kojący. Nie mogłam go stracić. Umyłam włosy twoim szamponem i wdychałam jego zapach przez cały wieczór, i teraz również go wdycham. Pewnie byś mnie wyśmiał, gdybyś tylko zobaczył w jakim stanie była moja głowa, zanim po niego sięgnęłam. Mogliby zatrudnić mnie w jakimś Fast Foodzie, bo moje jasne pasma zapewniłyby im zapas oleju na najbliższe pięć lat. Serio mówię. Gdy tylko rozplątałam swojego kilkudniowego koka, zrobiło mi się słabo. Nie to, że po twoim odejściu przestałam o siebie dbać, czy coś, tylko po prostu... nie, tak właściwie to przestałam. To moja nowa forma buntu wobec świata, który nieustannie robi nas w chuja. Jeśli własnymi siłami go nie zniszczę, to mój brud zrobi to za mnie.

Tak. Tak pewnie byś to nazwał. Słyszę twój kpiący głos w swojej głowie.

Od czternastu dni żyję tylko na domysłach. W mojej głowie tkwią zdania: "Tak, pewnie byś tak zrobił. Pewnie powiedziałbyś coś w tym stylu. Gdybyś tu był, zrobiłbyś tak i tak." albo "Nie, to do ciebie nie pasuje. Nigdy byś czegoś takiego nie powiedział. To nie w twoim stylu.". Domyślam się, jak zachowałbyś się w danej sytuacji. Co byś zrobił, gdyby rolę się odwróciły. Gdybyś żył, a mnie by nie było. Wiem, że już o tym rozmawialiśmy. Wiem, że nie powinnam o tym wspominać. Nie mam prawa o tym wspominać po tym wszystkim, co przeżyliśmy, ale... ta myśl nie daje mi spokoju. Jednocześnie nie chcę poznać na nią odpowiedzi. Nigdy nie chciałam. Po prostu domyślam się, choć już dawno powiedziałeś mi co o tym myślisz. To nie ma sensu, wiem. Ale przecież całe moje życie nie ma sensu.

Bo od czternastu dni cię nie ma.

Tęsknie. Bardziej niż wczoraj, ale mniej niż jutro. I płaczę. Już nie cały czas, ale wciąż. Myślę, że już zawsze będę tęsknić i płakać, nawet jeśli żadna łza nie spłynie po mojej wysuszonej skórze. Bo teraz płacze moje wnętrze. Płacze mój umysł. I ten płacz boli bardziej, niż najgorsza histeria, w jaką mogłabym wpaść. Ja... nie potrafię ubrać w słowa tego, jak się czuję. Myślę, że po prostu się nie da albo tylko ja nie umiem tego zrobić. Chyba nawet nie mam sił na to, aby spróbować. W końcu i tak tego nie przeczytasz. Wiem to, ale mimo tego wciąż otwieram dziennik i zapisuję kolejne strony, skierowane prosto do ciebie. I dużo myślę. Zastanawiam się, czy mnie widzisz. Pewnie nie, bo gdybyś widział, to już dawno byś mi się objawił i opierdolił z góry na dół za stan, do jakiego sama się doprowadziłam. Zapewne oberwałoby się także innym, że jeszcze nie przyprowadzili mnie do porządku. Ale to nie ich wina. Wiesz, ja... chyba podświadomie sama ich od siebie odsunęłam. Choć są ze mną każdego dnia, ja nie jestem z nimi. Czasami coś mówią, proponują spacer, film, ale nie skupiam się na tym szczególnie. Od czasu do czasu zamienię tylko kilka zdań z Elio, który przesadnie zmartwiony proponuje mi śniadanie, obiad albo kolację. I to wszystko. Na tym kończy się mój udział w tym świecie. Stałam się obserwatorem i myślicielem, egzystującym powolnie w życiu swoim i naszych przyjaciół. Nie udzielam się, bo nie mam na to sił.

Sounds of Love [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz