[11] Kat z Powołania

103 7 15
                                    

— Musisz mi coś powiedzieć, Rika! — rzucił Wellinger ciągnąc się kilka kroków za Keller, która niezbyt owocnie udawała obrażoną. — No weź, nie bądź taka, bo zaczynasz przypominać Stephana.

— To Stephan przypomina mnie. Nie ja jego — burknęła i nader optymistycznie wskkoczyła na krawężnik. — Co takiego niby muszę ci powiedzieć?

Marika rano przeszukując internet w poszukiwaniu zajęcia na całe przedpołudnie. Szczęśliwie trafiając na listę świątecznych wydarzeń w Engelbergu, wyszukała adres odbywającego się dzisiaj jarmarku, a kiedy okazało się, że znajduje się on kilka minut piechotą z hotelu, była pewna, że właśnie wokół niego będą kręcić się jej zajęcia. Przy okazji zamierzała się rozejrzeć po stoiskach pod kątem dopełnienia prezentów, które miała do odebrania na poczcie w Monachium. Zamówienie ich przez internet wydawało jej się być najłatwiejszą opcją i jeszcze lepiej byłoby, gdyby ktoś z jej znajomych mógłby je odebrać, jednak, jak na złość, wszyscy wyjechali już do rodziny, albo przynajmniej tylko tak mówili. Proszenie ojca o odebranie zamówień też nie przyszło jej przez myśl, bo pewnie i tak by o tym zapomniał. Na szczęście udało jej się przez telefon ubłagać jedną z pracowniczek, która ostatecznie obiecała, że przedłuży czas na odebranie paczek, aby mogła spokojnie zdążyć.

Andreas pokrzyżował jej plan o samotnym spacerze, ale nie miała mu tego za złe. Właściwie w ogóle jej to nie przeszkadzało. Nawet jeśli Wellinger był jak zwykle gadatliwy, a ją ostatnio strasznie to irytowało.

— Stephan stwierdził, że lubi niedopowiedzenia, więc uznałem, że trzeba zapytać ciebie...

— No, wyduś to — szturchnęła go ramieniem z lekkim uśmiechem. Granie focha szło jej, lekko mówiąc, średnio, zwłaszcza, że Andreas i tak kompletnie to ignorował. — Wiesz, akurat w tej kwestii różnimy się ze Stephanem całkowicie. No...przynajmniej w większości przypadków.

— Czyli mogę wprost? — zapytał, a Rika widziała jak zaświeciły mu się oczy.

— Możesz, Andi. Chociaż brzmisz teraz jakbyś chciał mnie zapytać, czy będę matką chrzestną twojego psa.

— Ja nawet nie mam psa — Keller w odpowiedzi wzruszyła ramionami i zaczęła przeszukiwać kieszenie z nadzieją na znalezienie rękawiczek. — Nie ważne. No więc ty i nasz kolega Leyhe...

— Co ze mną i Leyhe? — rzuciła wpatrując się w telefon, aby sprawdzić, czy na pewno idą w dobrą stronę. — Nie mów mi, że ty też zamierzasz się bawić w swatkę.

— Może — odparł szybko i tak zadowolony, że Rika nie reaguje na ten temat z taką złością jak drugi wspomniany. — Wiesz, jak mam jakoś pomóc, to musiałbym wiedzieć o co chodzi.

— Chciałbyś. W niczym nie masz pomóc i nic ci nie powiem.

Oznaką, że zmierzali w odpowiednim kierunku okazały się być przyozdobione, drewniane stoiska na czymś, co przypominało ciasny rynek. Budynki dookoła były obwieszone lampkami choinkowymi i innymi świecidełkami, co dawało naprawdę przytulny efekt. Po okolicy unosił się zapach jakiegoś regionalnego jedzenia, z którego rozpoznaniem dwójka Niemców miała problem.

— Ale niczemu nie zaprzeczasz?

— Znajdź sobie inne zajęcie, co? Ty i Othylia... — mruknęła. — Jeśli przyszedłeś tu ze mną tylko po to, żeby zapytać, to możesz już wracać.

— Ale po co się od razu tak obrażać! Już nie będę pytał, ale wiesz, zawsze służę pomocą — przyjacielsko chwycił ją pod ramie, rozglądając się po stoiskach.

— Mhm, już to widzę — westchnęła, ale widząc teatralnie smutną minę Wellingera, przewróciła oczami. — Dobra, załóżmy, że ci wierzę. A teraz chodź, chcę się rozejrzeć.

RIGHT HAND | s. leyheOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz