Rozdział I

323 15 31
                                    

Zaczynało się zawsze tak samo: oczekiwaniem na zmierzch.

Nie mogła poczuć na skórze chłodnych podmuchów wiatru, szarpiących rozłożystymi na kształt żył gałęziami drzew, o młodych, dopiero co kiełkujących liściach. Czy rozkoszować się dotykiem gęstych kropel deszczu, już cieplejszego, prawie letniego. Nie mogła, zwłaszcza w tym stanie, wejść odważnie w gęstniejącą ciemność, pozwalając, by odurzający zapach zawilgłej roślinności wypełnił jej płuca. To byłoby zbyt niebezpieczne. Ryzykowne dla nich wszystkich. Świadoma tego, patrzyła jedynie, udając, że gomółki były jak magiczne zwierciadło, pokazujące świat inny, niedostępny, nieznajdujący się na wyciągnięcie ręki. Tak łatwiejsze. Iść wzrokiem dalej, ponad ciągnące się serpentynami brukowane uliczki, ponad dachy domostw. Wyobrażać sobie, że wznosiła się wyżej i wyżej. Zostawić w tyle pogrążone w marazmie miasteczko tak, by w końcu, z oddali, stało się zbyt małe, żeby w ogóle się nim przejmować. 

Latanie. Smak nieskrępowanej wolności, zawsze tak samo nęcący, tak intensywny, że przypominał zasłyszany gdzieś pomiędzy rynkowymi kramami fragment melodii, za którą musiała podążyć.

Postąpiła krok do przodu. Opuszkami palców złapała za mosiężną klamkę, jakby chciała za nią pociągnąć i wpuścić do dusznego pomieszczenia choć odrobinę powietrza.

Uważaj, Kaiset - Tysiące razy przyszło jej słyszeć te słowa przy setkach różnych okazji. Nękały ją o świcie, towarzyszyły przez cały poranek i południe, ciągnęły się aż zmierzchu, nie zamierały nawet w nocy. Odnosiła wrażenie, że zrosły się na stałe z jej imieniem. Nie zamierzała się jednak kłócić. Nie mogła. To mogło kosztować ją życie.

Posłusznie odeszła od okna odgradzającego ją od świata grubym szkłem barwnych gomółek. Pochyliła głowę, tak, jakby przepraszała. Uniknęła tym samym niepotrzebnych dyskusji, które ktoś mógłby usłyszeć.

Ojczym bez słowa przewiązał jej oczy lnianą szarfą.

Zaczynało się zawsze tak samo.

Kaiset trzymała kurczowo wiekową, uschniętą i wykrzywioną gałąź orzecha. Sędziwy kawałek drewna w przedziwny sposób dodawał jej otuchy, gdy szła przez domostwo z zawiązanymi oczyma. Poprowadzono ją po schodkach w dół, wprost do piwniczki, na co dzień ciepłej i przytulnej, wypełnionej winem i przetworami. Dziś jednak pomieszczenie odgrywało zdecydowanie inną niż zwykle role. Lada moment miało zamienić się w miejsce niecodziennego spotkania.

Do uszu elfki zaczęły dochodzić przyciszone śpiewy.

Znów ta sama piosenka, znana jej aż nadto dobrze:

Natarci maściami panowie i damy,

Na święty orzech od dawna czekamy,

On nas ochroni przed ogniem i wodą,

Zboża obroni przed gradu szkodą.

Ciała osłoni przed miecza żelazem,

Głowy zasłoni przed pędzącym głazem.

Te same słowa, w koło i w koło. Słyszała je coraz wyraźniej. Kolejne pary rąk, odzianych zapewne w jedwabne rękawiczki, chwytały zachłannie jej przedramiona. Kim byli? Czy pochodzili stąd, z Sanarvi? Czy może przylecieli z najdalszych zakątków Taivas dzięki cudownemu unugentum? Kaiset głowiła się w milczeniu. Czuła wyraźny zapach ciężkich pachnideł i zmęczonych, elfich ciał, zroszonych potem.

W koło, w koło i w koło.

– Księżycowa dama Voisarvi! – powtarzano w ekscytacji, gdy przemierzała na ślepo pomieszczenie, spowita ciężką, granatową peleryną.

[SKOŃCZONE] Cud w SanarviOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz