Rozdział III

110 18 128
                                    

Niemal upuścił tumbi, gdy usłyszał donośne, kobiece wołanie. Niosło się wyraźnie przez tę dziwaczną, miniaturową dżunglę pełną cyprysowych, niewielkich drzewek i natarczywych węży.

Instynktownie poderwał się do góry i, wystraszony, ruszył w kierunku wołania. Może jakaś niewiasta potrzebowała pomocy? W końcu wschód (mimo tego, że spędził już w Taivas całe dwa tygodnie) wciąż jawił mu się jako dziki i nieucywilizowany. Nigdy nie było wiadomo, czy gdzieś nieopodal zwyrodnialec nie znęcał się aby nad dziewczyną. Tutaj największą zbrodnią byłoby, gdyby taka panna się przed owym zakapiorem w jakiś sposób obroniła. Z dwojga złego wolał, by ewentualne konsekwencje spadły na niego. Jego kark od wojskowej służby był w końcu dość wytrzymały, a taka wschodnia istota miała zapewne przed sobą całkiem spory kawał reputacji do ochronienia, czyż nie?

Prymitywny, dziwny kraj. Może jednak nie należało się w to wszystko wplątywać? A jeśli narobię gorzej?

Wołanie nie ustawało, a wręcz nasilało się – znaczy, sytuacja ciągle nie znalazła żadnego rozwiązania. Darwesz nigdy nie lubił bierności. Biegł i oglądał się za siebie raz za razem, sprawdzając, czy konie aby na pewno były dobrze przywiązane, a kram nie zaczął staczać się ze skarpy. Gdy już nabrał pewności, że będzie miał do czego wracać, nabił w ruchu krótką warastrę i trzymał ją przy sobie w pogotowiu. Jak się okazało, na wschodzie była bardziej przydatna niż na froncie. Mało kto był tu wprawny w używaniu broni palnej, a o niewielkich rozmiarów pistolecie, to w ogóle nie było najmniejszej mowy.

Kiedy tylko Darwesz pojął, że znalazł się blisko krzyczącej panny, jął skradać się pośpiesznie w kierunku źródła przeraźliwego jazgotu. W końcu dotarł do zbocza niewielkiego wzgórza. Kolejne krzyki przeszywały powietrze niczym gromy – teraz był już naprawdę przerażony. Na szczęście broń była gotowa – spoczywała bezpiecznie w jego dłoni. Uzbrojony, dał susa do przodu i wyskoczył z zarośli, a jego oczom ukazał się doprawdy niecodzienny widok.

Tego się nie spodziewał.

Stała przed nim wystraszona, skrzydlata istota. Z jej głowy strumieniami energii wypływał świetlisty pióropusz, wokół którego, niczym strojny diadem, okręcały się ciemne, długie włosy. Z pleców dziewczyny sterczały równie jasne skrzydła, przywodzące na myśl ażurowe konstrukcje powleczone jedwabiem.

Nieznajoma patrzyła na niego w niemym strachu, ze wstydem próbując zakryć nagie ciało. Oczy miała niemal granatowe, rozedrgane jak i cała ona.

Darwesz uniósł dłonie do góry w akcie kapitulacji.

Jego błąd. Myślał, że działa się jakaś tragedia. A stał naprzeciw (najpewniej) księżycowej apsary, jednej z córek bogini czasu i śmierci, Samayi. Powoli zaczął się wycofywać. By jakoś wytłumaczyć swoje poczynania, przemówił w swym rodzinnym języku, spuszczając pokornie wzrok:

– Wybacz służko Samayi, księżycowa tancerko, już dłużej cię nie będę niepokoił...

Dziewczyna tymczasem pospiesznie zebrała swoje ubrania, dukając nieśmiało w powszechnym:

– Nie rozumiem cię.

A więc nie wszyscy niebianie znali paharamski.  Cóż, uczymy się całe życie.

Darwesz, ze spojrzeniem wciąż wbitym w ziemię, powtórzył swoje słowa we wschodniej mowie.

– Pozwolisz mi żyć? – Niebianka spytała go roztrzęsionym głosem.

Zdziwił się i zmarszczył brwi.

– Księżycowa panno, czemu miałbym chcieć twej śmierci? Przecież wielkim grzechem jest zabić niebianina czy niebiankę. To jakiś test? – Musiał zadać to pytanie, gnany niezdrową ciekawością.

[SKOŃCZONE] Cud w SanarviOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz