Rozdział XIV

27 4 7
                                    

Kolejne minuty mijały niespiesznie, a udręczony nudą umysł Kaiset nie marzył już o niczym innym, jak tylko, by wstać z klęczek i zająć się czymś bardziej produktywnym, nawet obserwacją poruszających się na wietrze traw. Ba, stokroć bardziej wolałaby nawet wyczesywać futerko paskudnego, ujadającego mopsa, śliniącego za każdym razem rękawy jej sukni, niż marnować czas na ten bezruch.

Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by domyślić się, że Tunte zwyczajnie powtarzała słowa nowenny bez większego zrozumienia. W jej wierze nie było krzty namiętności. Od najmłodszych lat pobożność hrabianki ograniczała się do czytania monotonnym głosem fragmentów żywotów bogów, raczej polegając na tym, co mówili kapłani, niż na samodzielnych, duchowych podróżach. Kaiset nie dziwiła się temu zbytnio. Taką postawę można było przecież uznać za groźną fanaberię, której o krok tylko do bluźnierstwa. No, chyba, że było się starym profesorem, chociaż, by oddać sprawiedliwości zadość, to i oni czasem kończyli na stosie, jeśli ich wnioski były zbyt śmiałe. Wszystko w imię bożego miłosierdzia, oczywiście.

Panienka Renjavi ze znużeniem przyglądała się padającym na posadzkę promieniom wiosennego słońca, igrającym kolorowymi refleksami, tworzącymi się przez kolorowe i mleczne szkiełka bajecznie barwnych witraży. Pragnęła uchylić okno, by spojrzeć wprost na błękitne niebo i miasto w dole, z jego małymi gajami oliwnymi, kamienicami, kapliczkami i rynkiem, gdzie targów dobijał Darwesz, na pewno bawiąc się tysiąckroć lepiej od niej. Mógł po pracy kupić sobie słodkości, posłuchać ulicznych grajków, czy popatrzeć na akrobatów i innych sztukmistrzów. Wszystko wydawało się lepsze od tej przedślubnej entropii w murach nudnego pałacu.

W końcu nie wytrzymała. W komnacie było już nieznośnie duszno. Poderwała się z klęczek, podeszła do jednego z mniejszych okienek, uchyliła je i wyjrzała na zewnątrz, pozwalając, by ciepły wiatr rozkosznie ucałował jej blade policzki.

– Kaiset, wracaj do modłów – syknęła wiecznie obecna, wiecznie natrętna Anelli.

– Ale ja już skończyłam – odpowiedziała wróżka na wpół świadomie.

Tak, jakby nagły widok odległych pól i sadów ciągnących się za murami miasta, namieszał jej w głowie niczym świeże wino. Świat na zewnątrz miał wrażenie wołać ją do siebie, tak intensywnie, że miała ochotę po prostu stanąć na parapecie, rozłożyć skrzydła i lecieć. Do do leśnych, wysmukłych katedr. Przecież to tam było jej miejsce.

– Co ty bredzisz!? Musimy przerobić cały dzisiejszy dzień nowenny do świętej Intatty, razem z czytaniami i końcowym psalmem też. Tak przykazał spowiednik. Niemożliwe, że to już skończyłaś. Oszukujesz! – Anelli oburzyła się piskliwie, za to Tunte, całkiem niespodziewanie zaczęła głośno łkać.

Kaiset roześmiała się krótko, szybciej, niż zdążyła pomyśleć o tym, co robi.

– Chyba tylko dlatego, żeby zająć czas biednej, poszkodowanej dziewczynie, żeby nie myślała o swoim położeniu. Co niby takiego złego wyrządziła? Brak chęci do małżeństwa to niby taki wstyd? – oparła się gniewnie o parapet, splatając ręce na piersiach.

Młoda dwórka aż pisnęła, zamknęła jednak modlitewnik stanowczo.

– Kaiset... Co w ciebie wstąpiło?

– Ona ma rację. Nie zrobiłam nic złego. A brat... Brat... – dukała hrabianka, podnosząc smutne, załzawione ślepka znad tekstu monotonnej litanii. – Wypytywał mnie o ohydne rzeczy. Ja wiem, wiem, że tak nie wolno mówić, ale on... Drążył strasznie. Wciąż tylko powtarzał, że mam grzeszne myśli o innym mężczyźnie i inne takie...

– Panienko, nie możesz... – na te słowa Anelli podniosła się na równe nogi i dopadła do arystokratki, łapiąc ją dramatycznie za ramię.

Kaiset patrzyła w milczeniu na ten teatr, tak, jak to zwykle miała w zwyczaju, jednak tym razem naprawdę miała ochotę podnieść drugą dwórkę i zwyczajnie wypchnąć ją przez okno. Wyobraziła sobie, jak ciało piskliwej panienki rozbija kolorowe szkiełka, a potem leci chwilę bezwładnie, by roztrzaskać się o brukowany trotuar.

[SKOŃCZONE] Cud w SanarviOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz