Rozdział XXII

53 8 5
                                    

– To był straszny błąd...– Jak zza grubego szkła Kaiset usłyszała głos swojego ojca. Otworzyła usta, by zawołać choć krótko: tato, ale wszystkie dźwięki zamarły jej w gardle. Otworzyła tylko usta, niczym wyrzucona na brzeg rzeki śnięta ryba, mimowolnie czując na policzkach zaschnięte, słone łzy. Zacisnęła piąstki na pledzie, którym była okryta i zaczęła aż łkać z nerwów, spalających ją od środka.

Chwila minęła, nim doszła choć trochę do siebie. Gdy tylko ocknęła się nieznacznie, pierwszym, co świadomie zarejestrowała, był dźwięk skrzypiącej pod naporem lekkich kroków podłogi. Uchyliła powieki. Wzrok miała mętny, ogniskował się z wolna, sprawiając, że kolorowe plamy wolno konkretyzowały się w znajomy kształt. Darwesz pochylał się nad nią, skulony na krawędzi łóżka.

Bolało ją wszystko. Skóra piekła tak, że w jednej chwili zdawała się cała popękać, jakby ktoś rozorał jej plecy rozgrzanym ostrzem. Po głowie rozlewał się niemalże prawdziwy ogień. Kości i stawy protestowały przy każdym jej ruchu.

– Darweszu, tak okropnie mnie boli – jęknęła zachrypniętym, łamiącym się głosem. Zacisnęła dłoń na jego przedramieniu. Chwyciła mocno, jakby był ostatnią stałą, w szalejącym sztormie. Pogłaskał ją po włosach, ledwie muskając, w obawie przed tym, by jej bardziej nie zranić.

– Dziecko, coś ty narobiła? – Gdzieś w oddali usłyszała biadolenie starego Renjarviego. Poczuła, że do oczu nabiegają jej kolejne łzy. Momentalnie wszystko sobie przypomniała.

– Ktoś to widział? Inkwizycja? Sąsiedzi? – pytała nieskładnie, próbując podnieść się nieco do góry i oprzeć pewniej o siennik.

– Nartiko, nikt nic nie widział. A tego starca już tu nie ma – wyjaśnił Darwesz, nie odstępując jej ani na krok. Przygarbiony, zmęczony, z ciemnymi sińcami pod oczami – zauważyła nagle. Jemu, tak jak i ojcu, należało się więcej snu.

– Twój narzeczony wyrzucił go stąd za fraki – mruknął posępnie Oneke, opierający się o futrynę – Narzeczony... Na bogów, co też wam strzeliło do głowy!? Wam i paniczowi Kallore!

– Nie mogłem pozwolić na to, by wychłostano Nartikę. Tylko tak można było uratować jej życie – zaczął Darwesz pewnie.

– To zaproponował nam sam Jukka Kallore, choć nie wiedział nic o moim pochodzeniu – dodała Kaiset pospiesznie.

– A potem? Czemuście nie wrócili do domu, tylko pognali do kręgu? Skąd ta nieostrożność, Kaiset?

Zapadła głęboka cisza, przetykana jedynie odgłosami wybudzonego miasta, dochodzącymi zza okna. Dziewczyna zamknęła oczy, próbując powstrzymać łzy i łamiącym się głosem przyznała:– Bo chciałam potańczyć z Darweszem i pokazać mu, jak się lata.

Odpowiedziało jej lekko zirytowane westchnienie, w którym na pewno czaiła się nuta zawodu. A przynajmniej tak zdawało się wróżce:– I co dalej zrobicie? Pobierzecie się? Wyjedziecie na koniec świata, żeby móc latać nad pustynią?

– Chciałam tego. A potem nie posiadałam się z radości, że przeżyłam. Nie myślałam o tym wszystkim – tłumaczyła się pokrętnie Kaiset. – Tak bardzo bałam się, że odkryją moje skrzydła, że i Darwesz przez to wszystko też pójdzie na stos... Gdybym mogła je sobie odciąć i wyrzucić – ukryła twarz w dłoniach, łkając gorzko. Paharamczyk objął ją i przyciągnął do siebie, powtarzając niemal szeptem:– Nie myśl o tym nawet.

Drgnęła, pociągając głośno nosem i odetchnęła z pewną ulgą, mrużąc oczy i napawając się ciepłem masywnych ramion i twardej piersi. Odgarnęła splątane włosy z twarzy, pozwalając Darweszowi na to, by swym, zwykle zuchwałym, wzrokiem przyniósł jej odrobinę ukojenia.

[SKOŃCZONE] Cud w SanarviOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz