Rozdział VI

54 5 2
                                    

Kaiset wstała jak zwykle, bladym świtem – o dziwo, udało jej się dość szybko zasnąć. Po porannej toalecie oraz szybkiej modlitwie czuła się świeża, wypoczęta, gotowa na wyzwania, jakie mógł rzucić pod jej stopy rozpoczynający się dzień. Rzecz jasna, sporo myślała o gościu. Jego obecność nie wydawała jej się aż tak przerażająca. Cóż począć, mus to mus, przecież, gdyby ojciec odmówił mu gościny, uczyniłby hrabiemu jeszcze większy afront. Może tak miało być? Grunt, że Darwesz żył. Kiepsko byłoby go mieć na sumieniu.

Nawet, jeśli jest trochę dziwakiem.

Gdy tylko skierowała swe kroki do kuchni, by przygotować posiłek dla ojczyma i przybysza, odkryła, że Paharamczyk zdążył ją ubiec. Musiał być na nogach od dłuższego czasu, bo sprawnie uwijał się jak mrówka przy palenisku, nakładając na swoje firmowe, rodzinne naczynia wypełnione gulaszem coś, co wyglądało jak puszyste podpłomyki.

Kaiset już miała otwierać usta, by poinstruować go na temat zwyczajów panujących w Taivas, kiedy oderwał kawałek placka i z szelmowskim uśmiechem wsunął jej go między wargi.

– Dobre? – zapytał tylko, taksując ją rozbawionym spojrzeniem. Przeżuła powoli niewielki kęs. Intensywne w smaku. Inne. Ciekawe, choć dziwne.

– Dobre, ale następnym razem najpierw zapytaj mnie o to, czy chcę skosztować, a na pewno nie odmówię, dobrze?

Nawet nie wiedziała, dlaczego sformułowała swoje myśli w tak władczy sposób, Mimo że wypowiedziała je z równie szerokim grymasem zadowolenia na twarzy. Jego wiecznie rozbiegane uszy natychmiast powędrowały do góry, a oczy rozbłysły wesoło, zupełnie tak, jakby usłyszał od niej jakiś wyszukany komplement.

– Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać. Dawno nie gotowałem w takim ładnym miejscu – przyznał podekscytowany.

– To coś z twoich stron? – uznała, że w dobrym tonie byłoby okazać ciekawość, poza tym naprawdę intrygowała ją bulgocząca w kotle potrawka, nęcąca przyjemnie nieznanymi zapachami.

– To w większej miseczce nazywa się sabji, to takie danie z gotowanych warzyw. Obok jest dosa. Lubisz ziemniaki, Nartiko? Ostało mi się kilka w wozie, zrobiłem więc farsz. Ten placek to roti. Urywasz część i zanurzasz w sosie.

– A to w mniejszej?

– Kheer.

Kaiset kiwnęła głową. Nie mówiło jej to, co prawda wiele (może poza ziemniakami, które ostatnio miała okazję jeść jakieś pół roku temu na jednym z dworskich przyjęć), ale brzmiało niezwykle, jak formuły magiczne, do tego pachniało światem zupełnie innym od zatęchłej, nudnej mieściny jaką było Sanarvi. Jak zaprzeczenie brukwi, cukinii i kapusty.

Zasugerowała delikatnie, że powinna była mu pomóc, ale z wdziękiem zaoponował, argumentując, że chciał się tylko odwdzięczyć za okazane poprzedniego dnia dobro. Tak kategoryczne stwierdzenie nie zostawiało zbyt wiele przestrzeni na dyskusję. Niegrzecznie byłoby się z nim kłócić. Usiadła więc za wysłużonym blatem i, opierając podbródek na dłoni, obserwowała z ciekawością, jak sprawnie przychodziła Darweszowi robota. Wydawał się tańczyć, nakładając kolejne porcje paharamskich dań na malutkie półmiski. Nie ma co, nieźle zadomowił się w jej małym, kuchennym królestwie. Ba! On je po prostu zaanektował.

Kaiset była już w połowie swojego posiłku (w międzyczasie dowiedziała się, że ciasto na dosę robiło się ze sfermentowanego odpowiednio ryżu i fasoli, więc chłopak, żeby ugotować danie rano, musiał zacząć przygotowania jeszcze w nocy), gdy do pomieszczenia wkroczył zaspany Oneke. Wydawało się, że utracił umiejętność mowy, tak wielkie wrażenie zrobiła na nim czekająca na stole, parująca, paharamska uczta.

[SKOŃCZONE] Cud w SanarviOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz