Rozdział XVI

35 5 4
                                    

 Kaiset czuła się jak podczas zeszłej zimy, gdy udała się wraz z panienką i dwórkami na jarmark. Co prawda nie był zbyt okazały, bo raz, że wojna dopiero dobiegła końca, dwa, że miasteczko samo w sobie trudno było nazwać okazałym. Szli od winnic, pewnym krokiem. Dość blisko siebie, niemal ramię w ramię, zerkając ku sobie, śmiejąc się z rzeczy błahych i wyciągając twarze do piekącego słońca. Kaiset, teraz z książką podarowaną od panicza Kallore pod pachą, nareszcie mogła poczuć się jak panna jakich wiele w Sanarvi, która wraz ze swym chłopcem mogła iść do gospody. Zwykła dziewczyna, jak tysiące w całym Taivas. Niemal biegła po wyślizganych kamiennych uliczkach, omijając niknące kałuże w dziarskich podskokach.

Darwesz dotrzymywał jej kroku, nawet nie próbując chować swej radości i powściągać emocji, jak mieli to w zwyczaju taivascy kawalerowie.

Kolejne pary oczy zwracały się ku nim z pewnym niedowierzaniem.

O pomoc rachmistrza prosiło wielu zdesperowanych kupców, choć nie wszystkich było stać na jego usługi. Dodatkowo Renjarvi uchodził za dość nieprzystępnego dziwaka, który nie przepadał za gośćmi i rzadko gadał na swój temat, a i to samo przykazał swojej pasierbicy, która nigdy nie wykazywała żadnego zainteresowania chłopcami z miasta. A tu proszę, jaka niespodzianka.

Niemal tańczyła saltarello z Paharamczykiem.

Od targu niosły się wesołe pokrzykiwania i śpiewy muzykantów. Odbijały się echem od piaskowych kamienic, w oknach których stały znudzone kobiety, wpatrujące się w uliczne życie, pokrzykiwaniami przekazujące sobie najświeższe plotki. Rozprawiały a to o dziewczynie młynarza, co uciekła do syna bogatych chłopów z południa, to o pałacowym ogrodniku, który pił stanowczo zbyt wiele nierozwodnionego wina. O dziwo, nie mówiło się nawet zbyt wiele o nadchodzącym ślubie. Głosy jednak zamierały, widząc radośnie świergoczące dwa zjawiska: zazwyczaj cichą pasierbicę Renjarviego i zielonoskórego przybysza.

– A jak ja właściwie mam ci pomagać, co? – Kaiset zerknęła na Darwesza, unosząc ciekawsko brew do góry.

– Mowiłaś mi, że dobrze rachujesz – przypomniał jej nefrytowy elf.

– Ojciec co nieco mi przekazał, ale raczej kiepska ze mnie handlarka...

– Nauczysz się, zobaczysz!

– Wiesz, że to tak nie zadziała. Nie w Taivas – wróżka znów czuła się tak, jakby musiała tłumaczyć dziecku podstawowe zasady działania świata wokół.

Jak to, żeby nie kłaść rączek do paleniska, bo ogień pali. Kaiset zrozumiała, że raczej byłaby z niej makabryczna matka i to dobrze, że los skazał ją na śmierć, nie zaś na małżeństwo i połóg. Właściwie to całkiem optymistycznie rysowała się wizja zatrucia się przed przybyciem inkwizycji, niż setki lat przy kimś, kogo Oneke Renjarvi, wybrałby na dobrą partię. Jakkolwiek ojciec był wspaniały, tak zawsze kierował się zmysłem oszczędności i rachunkiem zysków i strat, ale gdzieś daleko był świat, w którym mogłaby nauczać pielgrzymów przybywających do poświęconej jej świątyni...

No magiji by nie nauczała, ale z arytmetyką dałaby sobie radę. O ile wierni chcieliby posiąść taką wiedzę. I o ile ktokolwiek chciałby się modlić do żółtej apsary. Skoro tutaj zielonoskórych uznawano za strasznych, to zapewne musiało to działać w dwie strony.

Może panienka Virta napisała o tym gdzieś dalej? Głowiła się Kaiset, cały czas przyciskając do siebie książkę ukrytą w połach peleryny.

Wyszli na słoneczny rynek, gdzie nadal kwitł handel, choć część rolników już pakowała swój dobytek, by ruszać z powrotem do wsi. Żywy inwentarz wiązano sznurkami i prowadzono w kierunku bram miejskich. Przy ratuszu, okazałym, trzypiętrowym budynku z wspaniałymi tarasami i wysoką, jasną wieżą, zrobiło się trochę więcej miejsca, co dało szansę lokalnym pijaczkom na to, by odpocząć przy szumie ośmiobocznej fontanny zwieńczonej posągiem bogini Aurin otoczonej wianuszkiem wesołych satyrów. W pierzejach kamienic, pod kolumnadami, towar rozłożony mieli najzamożniejsi kupcy miejscy, głównie handlujący barwionym lnem, ale to nie ich stoisko było okupowane najbardziej. Kram Darwesza. Niewielki, lekki drewniany wóz, mimo nieobecności właściciela, był otoczony wieńcem czekających i niecierpliwiących się klientów. Z haka przy wozie, zwisała smętnie drewniana deska, z wymalowanym napisem: Zaraz Zwracam.

[SKOŃCZONE] Cud w SanarviOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz