Rozdział XI

42 6 1
                                    

Kolejne dni upływały w nerwowej atmosferze przygotowań do ożenku. Dla Kaiset oznaczało to całodzienne sesje wsparcia dla Tunte. Pocieszania, zajmowania jej czasu czymkolwiek innym, niż nadchodzącym ślubem. Zabawy, które zazwyczaj sprawiały arystokratce radość, stały się niewystarczającą dystrakcją od tego, co miało niebawem nastąpić.

Dla Kaiset nieustanna praca, byleby tylko zająć czas kapryśnej panience, była coraz bardziej przytłaczająca. Jedyną osłodą w tych dniach pełnych umartwiania się, stała się obecność Darwesza. Wstawał każdego ranka wesoły i rozgadany, przygotowując śniadanie dla wszystkich, a wieczorami, ledwie Kaiset przekraczała próg skonana, zawsze miał dla niej ciepły, ziołowy wywar i równie gorącą strawę. Do tego opowiadał wiele o swoich stronach. Na chwilę odrywała się myślami od Sanarvi i wyobrażała sobie ten odległy, zupełnie inny świat. W jakiś sposób czuła żal, że nie dano jej szansy na to, by zobaczyć te wszystkie cuda, że została zamknięta na prowincji, z której nie wolno jej było wyściubić nosa. I pomału brakowało jej na to wszystko zgody.

Pewnego wieczora poszukiwała Onekego w pałacu. Okazało się, że stary Renjarvi wrócił już dawno do domu. Słudzy powiedzieli jej o tym, gdy szukała go w komnacie pełnej ksiąg rachunkowych, gdzie zazwyczaj prowadził wyliczenia.

No cóż.

Opatuliła się płaszczem i ruszyła przez dziedziniec z powrotem do domu. Przeszła przez pałacową bramę, przy której apatycznie, z nogi na nogę, spacerowali strażnicy, kłaniający się jej niedbale. Niemal pobiegła w dół wybrukowanej drogi wiodącej do dolnej części miasta. Mijała kolejne, kamienice mieszczan, z portali których łypały na nią piaskowcowe dekoracje w postaci maszkaronów o rozdziawionych twarzach. Z wyższych pięter zerkali ciekawsko aniołowie o okrągłych buźkach i wyrzeźbionych, misternych lokach. Gdzieniegdzie na elewacjach tańczyły mityczne bestie. Dwugłowe lwy, zachodnie mantykory i pełne wdzięku jednorożce. Te ostatnie były ukochanymi zwierzętami Voisarvi. Kaiset mimowolnie pochylała głowę na ich widok, w geście pełnym szacunku godnego wiernej wyznawczyni.

Pijacy szaleli w zaułkach, staczając się w dół wyślizganych schodków prowadzących do piwnic i winiarni, z których dochodziło nieudolne muzykowanie i żałosne śpiewy. Gdzieniegdzie chodzili półśpiący stróże dzierżący niewielkie latarenki, których płomienie z oddali wyglądały jak tańczące leniwie świetliki. Naprzeciw traktem w kierunku pałacu sunął wysoki kształt. Odruchowo Kaiset złapała za broszę spinającą jej pelerynę i starała się zejść na bok, by jegomość idący z drugiej strony nie zauważył jej. Być może nie miał złych zamiarów i szedł po prostu do kogoś, czy wracał z całonocnej zabawy, ale ostrożności nigdy zbyt wiele. Serce zaczęło jej bić szybciej. Zagłuszało nawet cykady buszujące w niewielkich ogródkach oliwnych, które mijała. Powinnam skręcić w boczną ulicę karciła sama siebie w myślach. Patrzyła w przeciwną stronę z nadzieją, że uda się jej uniknąć spotkania z przechodniem.

– Nartika? – usłyszała pytający, znajomy głos. Spojrzała momentalnie w jego kierunku. Pierwsze w oczy rzucały się czerwone ślepia Darwesza. Nefrytowy uśmiechał się szeroko i wziął się pod boki mówiąc: – Twój ojczym kazał mi po ciebie iść, żeby nic ci się nie stało. Napił się trochę za dużo arraku i zwaliło go z nóg. Pewnie już zasnął.

– Rozpijasz mojego ojca! – oburzyła się, nie na żarty łapiąc pod boki. – Nie dawaj mu tego więcej! Nawet jak cię prosi. On ma z tym... problem. Nie pił już kilka ładnych lat i...

– Rozumiem. Nie wiedziałem. Wybacz – zamrugał oczyma szybko i spuścił uszy do dołu.

Wyraz smutku potęgował jeszcze ciężki turban na jego głowie, który nieco obsunął się na jego wysokie czoło.

[SKOŃCZONE] Cud w SanarviOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz