Rozdział 40

399 29 3
                                    

___Will___

Po tym, jak mój umysł przebudził się ze snu, ziewnąłem, by z kolei otworzyć oczy. Jakie było moje zdziwienie, kiedy moim oczom ukazały się drewniane szczebelki. Dlaczego jestem w łóżeczku?

Spojrzałem się na Sparkiego, który spał tuż obok mnie, także będąc tu zamkniętym. Jednak nie to było takie zadziwiające. A bardziej to, że byłem przykryty Rafaela kołdrą. Dlaczego mnie nią przykrył? Jak już musiał, to nie mógł mnie położyć u siebie w łóżku?

Po chwili jednak wzruszyłem ramionami. Ważne, że dał mi tę przyjemną kołdrę. W sumie to nawet dobrze, że jestem w łóżeczku. Kołdra mi przynajmniej nie ucieka poza łóżko i mogę się nacieszyć całą kołdrą. Tą przyjemnie puchową. I pachnącą!

Chwyciłem w ręce kołdrę i wtuliłem się w nią, przyciągając do siebie kolana. Ten ruch przypomniał mi o jednym. O tej przeklętej nodze!

Uniosłem do góry kołdrę i spojrzałem się oburzony pod nią, by spojrzeć się na moją nogę w ortezie. Jakże bardzo mnie ona denerwuje. Dlaczego mnie to musiało spotkać!?

Spojrzałem się na Sparkiego, kiedy ten podszedł do mnie i zaczął lizać mnie po twarzy. No dobrze. Jeszcze nie rozwalę ortezy. Jeszcze!

Póki mam okazję, pójdę jeszcze spać. Przysunąłem do siebie Sparkiego, przytulając go, po czym okryłem się cały kołdrą.

Po chwili stwierdzając, że jest tam zbyt duszno, uchyliłem głowę, by z zirytowaniem poczuć na twarzy ten nieprzyjemny chłód. Wtuliłem się więc twarzą w kołdrę, która przyjemnie ocieplała moją twarz.

Przeleżałem w tej pozycji dobre parę, a może paręnaście minut do czasu, aż nie usłyszałem, jak drzwi się otwierają. Myśląc, że to Rafael, spojrzałem się w tamtą stronę, by ze zdziwieniem dostrzec Lucę, który kierował się w moją stronę.

- Chodź, zniosę cię na dół, byś mógł zjeść kolację, okej? - oznajmił, przystając przy moim łóżeczku. Na jego słowa spojrzałem się na niego zdezorientowany.

- A gdzie tata? - zapytałem się zaciekawiony. Co się stało, że to nie on po mnie przyszedł?

- Musiał gdzieś pojechać - odpowiedział, posyłając mi uśmiech. Spoglądałem się na niego przez krótką chwilę, zastanawiając się, gdzie Rafael mógł pojechać. Nic mi jednak nie przyszło do głowy - Chodź, bo zaraz ci kolacja ostygnie - rzekł Luca, wystawiając w moim kierunku ręce.

- A nie mogę sam pójść? - zapytałem. Rafaela nie ma, więc chyba mogę sobie na to pozwolić, czy nie?

- Nie ma nawet takiej mowy - odparł stanowczo Luca, na co westchnąłem załamany. A już myślałem, że się uda...

- Przecież mogę skakać na jednej nodze, albo pójść, jak pies. Nie musicie mnie nosić - zauważyłem, mając nadzieję, że uda mi się przekonać Lucę. Może i chodzenie, jak pies nie należy według mnie do tych fajnych, jednak może dzięki temu nie będę musiał być noszony.

- Zapomnij, przewrócisz się i tyle z tego będzie - odmówił stanowczo, wpatrując się we mnie.

- A jeże... - chciałem zaproponować, że mogę przecież się czołgać po podłodze, ale Luca mi przerwał.

- Nie ma żadnego skakania, biegania, czołgania się, chodzenia i Bóg wie jeszcze czego. Zaniosę cię na dół i nie chcę słyszeć ani słowa sprzeciwu - rzekł stanowczo, wobec czego przekręciłem oczami.

- To ja nigdzie nie idę - burknąłem, odwracając się do niego plecami.

- Niezmiernie mi miło, że nie chcesz męczyć swojej nogi, przemieszczając się, jednak zejść na dół musisz. Później będziesz sobie leżał, czy tam spał - orzekł, łapiąc mnie w pasie, by mnie podnieść, jednak ja mu na to nie pozwoliłem. Momentalnie chwyciłem się rękoma barierek, trzymając się ich mocno - Nie wygłupiaj się, Will. Musisz coś zjeść - mruknął Luca, wzdychając i puszczając mnie.

Za murami losu Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz