Casey
Teren za szkołą był bezpieczną przystanią dla osób palących. Nauczyciele zdążyli złapać naszą miejscówkę za żywopłotem jak i przy kontenerze na śmieci. Mieliśmy zatem nadzieję, że tutaj nas nie dopadną. Możliwości bardzo się zmniejszyły, a niewiele było miejsc, gdzie nie sięgały kamery, ani oczy opiekunów. Czekałam na szkolny dzwonek, oznaczający pięć minut do rozpoczęcia zajęć lekcyjnych. Marlboro sprawiało, że ulatniał się ze mnie cały zgromadzony stres. Nie trwało to jednak długo.
A od kiedy mierzyłam się z tak negatywnymi emocjami? Od kiedy stałam się więźniem swojego umysłu. Tamten dzień odbił piętno na mojej psychice i ciele. Próbowałam zatrzeć tamte wspomnienia. Udawać, że nie miało to miejsca. Jednak najciężej było, gdy nadchodziła noc. Przewracałam się wtedy z boku na bok, próbując wygodnie się usadowić. Zamykałam oczy, a obrazy pojawiały się jeden po drugim. Słyszałam swój krzyk. Czułam smak swoich słonych łez, wpadających mi do ust. Od tamtego dnia, nosiłam w sobie ból, o którym nikt nie wiedział. I tak łatwo udawać, że nic się nie wydarzyło; że jest po staremu. Nikt, nie zauważył we mnie żadnej zmiany. Jak zatem mogłam oczekiwać pomocy? I jak mogłam mieć żal do innych, skoro nikomu o tym nie powiedziałam? Brzmiało paradoksalnie, ale tak właśnie było – mam do nich wewnętrzny, toksyczny – bo przecież to nie ich wina, że nie wiedzą mojego sekretu – żal, z którym próbuję się bez skutku uporać.
Skręciłam przy rogu budynku, a kłębki dymu jak zwykle uderzyły mnie w twarz, że musiałam je przegnać, by się przedostać do przyjaciela. Część uczniów siedziała już na murku, a pozostała część stała z wciąż zaspanym wyrazem twarzy. Mogłabym założyć się o tysiaka, że niektórzy z tutaj zgromadzonych wypalali pierwszego papierosa zanim otwierali oczy. Zastanawiałam się, czy to dlatego, że smakował im tytoń, czy dlatego, że czuli potrzebę odreagowania na swoje problemy.
Colton jak zwykle, wyglądał jakby ktoś wyciągnął go z okładki magazynu. Nic więc dziwnego, że dziewczyny do niego lgnęły. Nic jednak z ich starań – na Coltona to nie działało. Dzisiaj założył szerokie jeansy (tak ogromne, że zmieściłabym się w jednej nogawce), bluzę ulubionego zespołu – Nirvany oraz zielone Adidas samba. Zmierzwione włosy w kolorze czekolady tak uroczo opadały mu na czoło, że miałam ochotę je odgarnąć. Rozpromienił się na mój widok, jakby zobaczył maszerujące dziesięć milionów w jego kierunku.
- Cass, dzięki Bogu – powiedział, wypuszczając dym nikotynowy. - Już się bałem, że będę musiał zmierzyć się sam z poniedziałkowym bagnem. Wiesz, jak nie znoszę matematyki.
- Wyluzuj, masz przecież Harper – przewróciłam teatralnie oczami. - A poza tym, przeważnie się spóźniam. Nie powinno cię to dziwić.
- I powinnaś przestać – skarcił mnie. - Nawet nie wiesz, jak stresujące potrafi być wyczekiwanie na ciebie. Pojawisz się, nie pojawisz się, pojawisz się, nie pojawisz się, spóźnisz się, czy się nie spóźnisz, porwał cię ktoś, czy potrącił cię samochód. Męczące są te myśli, Cass.
Parsknęłam śmiechem.
- To przestań myśleć.
Wyciągnęłam z kieszeni paczkę papierosów. W opakowaniu zostały ostatnie dwie sztuki. Colton użyczył mi ognia. Zapaliła Marlboro, i rozkoszowałam się zapachem wypuszczanego dymu. Uwielbiałam to uczucie, kiedy na krótki moment mogłam zapomnieć o wszystkich problemach.
A nic nie dawało mi takiego odprężenia, jak Marlboro.
Colton zdał mi relacje ze swoich co weekendowych przebojach imprezowych. Miał najbardziej barwne życie towarzyskie z naszej trójki i nie mogłam mu tego nie zazdrościć, ale kiedy starał się mnie gdzieś wyciągnąć, to wizja leżenia na swoim łóżku okazywała się bardziej kusząca. Poza tym, największa ochota na imprezy mi już przeszła.
CZYTASZ
Infinity, baby - cz. 1
Romance"Piekło jest we mnie. Chcąc mnie od niego uratować, musiałbyś mnie zabić." - fr. Casey Hopkins nienawidzi szkolnego koszykarza, Graysona Payne, bo ten wyśmiał ją przed całą szkołą. Jest na niego wściekła i podczas palenia Marlboro z innymi uczniami...