Rozdział XVIII: Prawda bywa krwawa

143 18 211
                                    

Przez witrynę kawiarni obserwowałam zamyślonego chłopaka. Opierał łokcie o blat różowego, oblepionego wizerunkami kotów stolika. Z obrazów, od których wręcz uginały się ściany, śledziły go dziesiątki kocich oczu. Wypatrzyły intruza. Na tle innych klientów wyróżniała go zarówno niezachwiana powaga, jak i silna sylwetka, przypominająca ciało wojownika. Sprawiał wrażenie doklejonego do uroczego i nieodparcie błogiego miejsca.

To, że postanowiłam zjawić się w umówionym miejscu, nie oznaczało wcale, że się nie bałam. Nie zamierzałam jednak pozwolić, by emocje przejęły nade mną kontrolę.

Zacisnęłam usta i wkroczyłam do środka. Już od progu powitał mnie rozbudzający zmysły zapach kawy. Roztaczał w moim umyśle wspomnienie nakrapianych ekscytacją, a niekiedy przerywanych śmiechem rozmów z Alex. Coś łudząco podobnego do tęsknoty przemknęło przez myśli.

Podeszłam do lady i zgarnęłam z niej dwa menu w kształcie odcisku łapy. Gdy dołączyłam do Josepha, rzuciłam je na stolik. Z trudem przełknęłam ślinę.

— Pomyślałam, że się przydadzą — mruknęłam.

Uśmiechnął się, uwidaczniając dołeczki w policzkach. Przysunął do siebie jedną kartę i ze skupieniem przebiegł po niej wzrokiem. Położyłam plecak między fotelem a ścianą. Wolałam, żeby nie pętał mi się pod nogami, gdyby zdecydowała się podjąć ucieczkę.

— Słodkie — stwierdził. — Choć te nazwy są odrobinę martwiące. Czy po „Crazy Meow" zrobię się zielony na twarzy?

Rozmasowałam zesztywniałe palce, ale na niewiele się to zdało. Stres przekształcał ciało w bezużyteczny, zastygnięty w nerwowej pozie posąg.

— Co się stało z tymi dziewczynami z alejki? — szepnęłam na tyle głośno, żeby usłyszał mnie venator, ale nie grupka nastolatek, które zajęły sąsiedni stolik.

Opuścił powieki i powiedział coś niemal niesłyszalnie.

— Wyciszyłem nasze głosy, więc możemy teraz rozmawiać swobodnie — wyjaśnił. Otworzył oczy. — Nic im nie jest. Odprowadziliśmy je do domów.

Śmierdziało od niego kłamstwem na kilometr. Doskonale pamiętałam wydarzenia, które rozegrały się tego pechowego poranka. Może i byłam wtedy w szoku, ale na pewno nie wymyśliłam sobie krytycznego stanu ofiary.

— Niby jak, skoro jedna z nich była nieprzytomna i ledwo żyła?

Nie odwrócił wzroku. Wydawał się spokojny, ale też zawiedziony.

— Opatrzyliśmy jej rany. Venatorzy od najmłodszych lat uczą się medycyny. Zawsze nosimy przy sobie bandaże, igły i nici, a dodatkowe ułatwienie stanowią zaklęcia.

Nadal podchodziłam sceptycznie do takiej wersji wydarzeń, ale postanowiłam pójść z tematem dalej. Wyczułam doskonałą okazję do poszerzenia wiedzy. Podczas rozmowy w moim pokoju łowca bardzo chętnie dzielił się informacjami, więc żywiłam nadzieję, że tak samo będzie i tym razem.

— Potraficie się uzdrawiać jak wampiry energetyczne?

Przekrzywił głowę. Coś w tym pytaniu musiało go wyjątkowo zaintrygować, bo zaczął skanować moją twarz w poszukiwaniu odpowiedzi.

— Mało demonów to potrafi — powiedział powoli. — I nie, nie istnieją lecznicze czary. Albo raczej nie zostały jeszcze odkryte. Zaklęcia pomagają jedynie pośrednio. Możemy na przykład zmniejszyć dopływ krwi do rany albo wzmocnić szwy. Są więc przydatne, ale nie cudotwórcze.

— Jak one w ogóle działają? Chodzicie do jakiejś specjalnej szkoły magii, żeby się ich nauczyć, czy znacie je od urodzenia?

Parsknął śmiechem. Pochylił się, jakby chciał mi zdradzić jakiś sekret.

Znaki Dusz. Odrodzenie [W TRAKCIE ZMIAN]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz