Chaos.
Raz za razem błyskały flesze. Ktoś krzyczał. Moje imię? Musiało mi się wydawać. Dziesiątki głosów nakładało się na siebie. Otaczał mnie nieznośny zgiełk, ścisk i hałas. A mimo to nic nie słyszałam. Nic nie słyszałam i nic nie widziałam. Czułam jedynie ciepło zaciskających się na mojej dłoni palców i szybkie bicie własnego serce. I oddawałam się tym dwóm uczuciom całkowicie.
Polegałam na nich.
Jakimś cudem udało nam się z Vincentem przecisnąć przez zebrany przed restauracją niewielki tłum i od razu rzuciliśmy się przed siebie biegiem. A raczej szybkim truchtem, bo moja kondycja nie istniała.
Styczniowy wiatr smagał mnie po twarzy, płuca paliły żywym ogniem, a ja próbowałam powstrzymać cisnący mi się na usta uśmiech. Bezskutecznie.
Zatrzymaliśmy się dopiero na najbliższym skrzyżowaniu. Wciąż trzymając się za ręce.
Ciężko oddychałam, próbując złapać oddech, a Vincent w roztargnieniu rozglądał się za jakąkolwiek taksówką, ale jak na złość żadnej nie było w zasięgu wzroku. I wtedy nasze spojrzenia, dosłownie w tej samej sekundzie, zatrzymały się na stojącym nieopodal przystanku. A właściwie na jego bocznej szybkie.
O taflę szkła opierała się nieco zardzewiała, dość niepewnie wyglądająca hulajnoga elektryczna. Skrzyżowaliśmy spojrzenia. W oczach mężczyzny żar mieszał się z rozbawieniem. Sama miałam wrażenie, jakbym unosiła się kilka centymetrów nad ziemią.
A najzabawniejsze w tej sytuacji było to, że nie zamieniliśmy ze sobą nawet jednego słowa. Żadne z nas się nie odezwało. Po prostu oboje w tym samym momencie ruszyli do opierającej się o przystanek hulajnogi.
Vincent wyciągnął z kieszeni spodni telefon i błyskawicznie dokonał transakcji. Zaraz później wsiadł na ten prymitywny pojazd i położył dłonie na rączkach kierownicy.
Sama stanęłam dwa kroki dalej, obserwując go z głupim uśmiechem na ustach. Bo był to naprawdę piękny widok. Elegancki mężczyzna w garniturze uciekający na hulajnodze elektrycznej przed paparazzi Żyć nie umierać.
Kiedy posłał mi przez ramię ponaglające spojrzenie, parsknęłam krótkim śmiechem i stanęłam na tym czymś tuż za nim, obejmując go ramionami w pasie. Ciasno.
Mogłabym powiedzieć, że po prostu się do niego przytuliłam, ale byłoby to kłamstwo. Obejmowałam go, żeby zachować równowagę. I dlatego, że nie miałam innego wyboru.
Dokładnie tak. Nie miałam wyboru.
Ruszyliśmy. A ja byłam w szoku, że to zabawne urządzenie potrafi się aż tak rozpędzić. Mocniej przylgnęłam do Vincenta, chłonąc bijące od niego ciepło. Oparłam policzek o jego plecy, ale niewiele to dało – wiatr i tak atakował moją twarz i szarpał włosy.
Uświadomiłam sobie, że z tego wszystkiego zostawiłam kurtkę w jego gabinecie. Byłam na zewnątrz w samej bluzce. W styczniu.
Niedobrze.
Nie patrzyłam na trasę, którą obrał Vincent. W sumie to nie bardzo mnie ona interesowała, i tak ledwo znałam to miasto. Pozwoliłam mu prowadzić. Ale w pewnej chwili poczułam, że oderwał jedną dłoń od kierownicy i zaczął przeszukiwać swoje kieszenie. Zaciekawiona uniosłam więc głowę ponad jego ramię i zobaczyłam, jak wyciąga ze swojej marynarki puszkę z Colą, którą wcześniej zabrał z gabinetu.
– Otworzysz? – zapytał, przekrzykując szalejący wiatr.
Zawahałam się. Jak zwykle martwiłam się o swoje paznokcie. I o życie trochę też.
CZYTASZ
chamber of reflection
Lãng mạn- Zasugerowałaś właśnie, że się we mnie zakochasz. - Nie. Zasugerowałam, że ty zakochasz się we mnie.