Wpatrywałam się w starsze małżeństwo ze zdumieniem wymalowanym na twarzy.
Dziadkowie. Na litość boską, dziadkowie.
Chciałam dobrze, a wyszło jak zawsze. Po prostu niezręcznie.
Bo to nie byli zwykli dziadkowie. Nie słodka babcia, która próbuje wcisnąć w każdą napotkaną osobę kilogramy jedzenia, ani nie dobrotliwy dziadek nieustannie opowiadający o tym, jak to było „za jego czasów". Widać to było już na pierwszy rzut oka.
Małżeństwo wyglądało jak para modelów. Co prawda trochę starszych, ale znowu nie aż tak bardzo – a przynajmniej nie było tego po nich widać. Elegancja i schludność biły od nich na jakiś kilometr. Tak samo jak pewność siebie, wyższość i bogactwo.
Gdybym przypadkiem zobaczyły ich gdzieś na ulicy, to pewnie pomyślałabym, że to jacyś celebryci. Chociaż wątpiłam, żeby zdarzało im się przechadzać po mieście. W każdym razie nie miałam złudzeń, że byli to niezwykle wpływowi ludzie.
Beatrice i Alfred. Dziadkowie Vincenta. I Alexandra.
Nie wiedziałam, jak się zachować. Zacząć niezobowiązującą rozmowę? Wytłumaczyć się? Wyjść? Żadna z tych opcji nie wydawała się odpowiednia. Dlatego po prostu stałam ciągle w tym samym miejscu i czekałam, aż sytuacja rozwiąże się sama.
– Anastasia... – powiedziała powoli kobieta, jakby testując brzmienie mojego imienia. Jej przenikliwy wzrok mnie onieśmielał. – W końcu – dodała, uśmiechając się w iście upiorny sposób, przez co już w ogóle poczułam się maksymalnie niekomfortowo. – Vincent długo cię przed nami ukrywał.
– Beatrice – przerwał jej ostrzegawczo stojący obok mnie mężczyzna. Vincent.
Zerknęłam na niego niepewnie. To, że zwracał się do niej po imieniu, nie zwiastowało niczego dobrego.
Rozpaczliwie próbowałam wymyślić jakąś wymówkę, żeby się stamtąd ulotnić, ale miałam pustkę w głowie. A przecież byłam w tym mistrzynią!
– Byliśmy umówieni na obiad. Czyżbyś zapomniał? – Kobieta spojrzała wymownie na wnuka. – Oczywiście w tej sytuacji panna Howard zje z nami. Prawda? – Przeniosła na mnie swój wzrok. Wzrok, który nie znosił sprzeciwu.
– Ja... – zaczęłam szybko, ale po sekundzie urwałam. Zmarszczyłam brwi. A później nerwowo przełknęłam ślinę. – Bennett – powiedziałam drżącym głosem. – Mam na nazwisko Bennett.
Nie miałam pojęcia, skąd ta kobieta znała moje nazwisko rodowe. Nazwisko mojego ojca. Ale było to na tyle wstrząsające, że wyprowadziło mnie z równowagi.
– Ależ moja droga! Po cóż te kombinacje? Jesteś wśród swoich.
Zirytował mnie jej ton. Cała jej postawa. Właśnie od takich ludzi chciałam się odciąć.
Więc jakim cudem znowu się w to wpakowałam?
– Anastasia Bennett – powtórzyłam pewniej, opanowując swój głos. Ledwo. – Tak się nazywam.
Kobieta uniosła nieznacznie brwi. Była zdziwiona. Albo po prostu nieprzyzwyczajona do jakiegokolwiek sprzeciwu.
W tej samej chwili poczułam, jak ktoś musnął moją dłoń. A później zahaczył palcem o mój mały palec. Dyskretnie, jakby od niechcenia.
Vincent.
Odruchowo przeniosłam rozkojarzone spojrzenie na nasze stykające się dłonie. Wcześniej nie zauważyłam, że przez zdenerwowanie moje palce zaczęły niekontrolowanie drgać.
CZYTASZ
chamber of reflection
Romance- Zasugerowałaś właśnie, że się we mnie zakochasz. - Nie. Zasugerowałam, że ty zakochasz się we mnie.