35.Czarny charakter

2.5K 90 100
                                    

Niekończące się telefony. Powracające pukanie do drzwi. Głosy zza ścian.

Nic nie potrafiło wyrwać mnie z letargu. Nic nie było w stanie wymusić na mniej jakiejkolwiek reakcji.

Spędzałam długie godziny na leżeniu w łóżku i wpatrywaniu się w sufit. Chciałam ogarnąć gonitwę myśli panującą w mojej głowie. Ale ta gonitwa wcale nie nadchodziła.

Tkwiłam w jakiejś odrętwiałej rzeczywistości, w której zamruganie oczami raz na jakiś czas było wielkim osiągnięciem. Czasem wstawałam, żeby wcisnąć w siebie trochę płatków śniadaniowych. Czasem nawet na to nie miałam siły.

Chciałam być wściekła. Chciałam płakać. Ale potrafiłam tylko wpatrywać się w ten pieprzony sufit.

Wiedziałam, że w końcu musiałam zmusić się do powrotu do życia. Nie mogłam spędzić wieczności zamknięta w swoich czterech ścianach. Mimo że w tamtej chwili tylko o tym marzyłam.

Ale to nawet nie były m o j e cztery ściany.

Odpowiedni moment nadszedł, kiedy w końcu ogarnęła mnie cisza. Ustały wszelkie telefony, dźwięki dobijania się, głosy. I sama nie wiedziałam, czy czekałam do tej konkretnej chwili, żeby zrobić im wszystkim na złość czy po prostu przeraziła mnie perspektywa zostania zupełnie samej ze swoimi myślami.

W każdym razie w końcu przemogłam się do zwleczenia z łóżka. Tak naprawdę musiałam jeszcze rozmówić się tylko z jedną osobą i mogłam zacząć wszystko od nowa.

Dzień jak co dzień, prawda?

Nawet nie siliłam się na to, żeby jakoś się ogarnąć. Po prostu wstałam i wyszłam. A nogi same niosły mnie w jedno konkretne miejsce...

Winda. Ostatnie piętro. Schody kręcone. Dach.

Jak zwykle wszystko było otwarte. To mi podpowiadało, że udałam się we właściwe miejsce.

Przedostałam się na górę przez wyłaz, walcząc z szalejącym na zewnątrz wiatrem. I jakież było moje zdziwienie, kiedy przywitało mnie wieczorne niebo.

Zapadła już noc. Kolejna.

Ciężkie chmury unosiły się niemalże nad moją głową, a gdzieś za nimi chował się księżyc. Ale panorama nocnego miasta robiła wrażenie nawet w takich warunkach. A może przede wszystkim?

Vincent stał do mnie plecami, opierając się łokciami o balustradę. Dokładnie w tym miejscu, w którym staliśmy kiedyś we dwoje, kłócąc się, które z nas zakocha się pierwsze.

Normalnie pewnie lekko bym się uśmiechnęła na to wspomnienia. Ale w tamtej chwili wcale nie było mi do śmiechu.

Wyrzuciłam z głowy niechciane myśli i ruszyłam w jego stronę.

Nie starałam się ukryć swojej obecności. Wiedziałam, że od samego początku był świadom mojego pojawienia się. Że wyraźnie słyszał moje kroki. Mimo że jego pozycja nie zmieniła się nawet o milimetr. Zupełnie jakby na mnie czekał.

Pokonałam dzielący nas dystans i stanęłam tuż obok niego. Również oparłam się łokciami o balustradę. Oboje na siebie nie patrzyliśmy. Patrzyliśmy na panoramę miasta. I milczeliśmy.

– Kiedy byłem młodszy, przychodziłem tu często z dziadkami – odezwał się w końcu spokojnym głosem. – Mieszkali wcześniej na ostatnim piętrze i to właśnie oni stworzyli to miejsce. Do tej pory mają absolutnego bzika na punkcie astrologii.

Powolnie zamrugałam powiekami.

Kolejna informacja, którą w męczarniach będę starała się usunąć ze swojej głowy. Wprost cudownie.

chamber of reflectionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz