Grudzień.
Trochę bałam się nadejścia tego miesiąca. Z jednej strony kończył się listopad, czym byłam absolutnie zachwycona. Z drugiej – wielkimi krokami zbliżały się Święta Bożego Narodzenia.
Moje pierwsze samotne święta.
Kiedy byłam młodsza, uwielbiałam grudzień. Ten okres pełnego podniecenia oczekiwania i przygotowań. Porządki, ozdabianie domu, kupowanie prezentów. Wigilię klasową! Uwielbiałam nawet to, że już w listopadzie, miesiąc przed Bożym Narodzeniem, z każdej strony atakowały mnie świąteczne reklamy i dekoracje. Serio.
Już wtedy razem z moją ówczesną przyjaciółką, z którą oczywiście miałam przyjaźnić się przez całe życie, robiłyśmy maraton świątecznych komedii romantycznych. Potrafiłyśmy obejrzeć pięć naprawdę kiepskich i absolutnie sztampowych filmów z rzędu, wlewając przy tym w siebie litry gorącej czekolady z piankami i opychając się wszystkim, co miało w sobie cynamon.
A ja kochałam to całym sercem.
Z Nicolasem co roku robiliśmy sobie nasze własne małe święta zaraz po tych oficjalnych. Ładnie się ubieraliśmy, co wtedy nie było dla nas jeszcze codziennością, robiliśmy prowizoryczną kolację z gotowych tanich produktów i wymienialiśmy się prezentami.
Były to dla mnie dużo ważniejsze obchody niż te rodzinne. Pamiętam, jak marzyliśmy, że kiedyś właśnie tak będą wyglądały każde nasze święta. Już oficjalnie.
I nawet napięta atmosfera w domu nie potrafiła zepsuć mi wtedy humoru. Po prostu cieszyłam się tym, że na kilka chwil świat zatrzymywał się w miejscu. Tylko dla mnie i bliskich mi osób.
Jednak z roku na rok mój entuzjazm zaczął słabnąć. Stopniowo, ale jednak. I nie wiedziałam, czy była to czyhająca na mnie tuż za rogiem dorosłość, czy po prostu rzeczywistość, ale nie potrafiłam tego powstrzymać. Chociaż naprawdę, naprawdę chciałam.
Nie miałam już czasu na porządki ani dekoracje, a prezenty kupowałam na ostatnią chwilę i nie wkładałam już w nie tyle serca, co kiedyś.
Z moją przyjaciółką zazwyczaj nie byłyśmy w stanie się złapać. Chociaż nieustannie próbowałyśmy. Albo ja miałam dużo nauki, albo ona pracowała. A kiedy już myślałyśmy, że w końcu nam się udało i zobaczymy się chociaż na chwilę – któraś z nas się rozchorowywała.
Coraz bardziej się od siebie oddalałyśmy. A razem z nią traciłam moje ukochane maratony.
Zaś Nicolas zaczął spędzać święta z moją rodziną. Oficjalnie. I być może nie byłoby to aż takie złe, gdybyśmy przez to nie porzucili tych naszych prywatnych obchodów.
Nie tak wyobrażałam sobie nasze wspólne święta w przyszłości. Nie o tym marzyliśmy.
A przynajmniej ja nie o tym marzyłam.
Podsumowując – wszystko było nie tak.
A mimo to wciąż chciałam świętować. Chciałam być tego wszystkiego częścią, mimo że to wszystko przypominało mi jedynie o tym, co kiedyś miałam, a z czego zrezygnowałam.
Dookoła mnie znowu panował ten charakterystyczny dla tego okresu zgiełk i pośpiech, któremu towarzyszyły playlisty ze świątecznymi przebojami odpalone na zapętleniu. I nawet w naszej kawiarence mieliśmy ograniczony wybór, jeśli chodziło o muzykę lecącą w tle – skupiał się on wokół niewielkiej kolekcji winyli ze świątecznymi klasykami.
A ja obserwowałam tę wrzawę, najczęściej zza kontuaru kawiarni, popijając z wolna zimową herbatę i marząc o tym, żeby znowu to wszystko poczuć.
CZYTASZ
chamber of reflection
Romansa- Zasugerowałaś właśnie, że się we mnie zakochasz. - Nie. Zasugerowałam, że ty zakochasz się we mnie.