Nie mogłam przebywać z nim w jednym pomieszczeniu. Nie chciałam ani o sekundę przedłużać tej katorgi. Potrzebowałam zaczerpnąć świeżego powietrza i pomyśleć na trzeźwo. A przy nim nie byłam w stanie tego zrobić.
Myślę, że powinniśmy to jeszcze przedyskutować, moja droga.
Potrząsałam głową, próbując wyrzucić jego manipulatorskie słowa ze swoich myśli. Chociaż wiedziałam już, że jest na to za późno. Zaczęłam tracić grunt pod nogami i nie mogłam tego zatrzymać. Niszczycielska machina ruszyła.
Przeciskałam się przez tłum ludzi do wyjścia z kawiarni. Uciekałam. Za sobą zostawiałam dwóch mężczyzn, których spojrzenia wciąż czułam na swoich plecach. Z oboma nie chciałam mieć nic wspólnego.
Po ostatnich słowach Nicolasa zaczęły zalewać mnie wspomnienia. Moja droga... Pamiętałam czasy, kiedy codziennie się tak do mnie zwracał. I właśnie to przelało czarę goryczy. Otrząsnęłam się wtedy z pierwszego szoku i popatrzyłam na niego z obrzydzeniem. A później bez słowa obróciłam się na pięcie.
W locie chwyciłam płaszcz, który wisiał na wieszaku przy wejściu i wyszłam z lokalu, nie zważając na zdziwione spojrzenia Gabrielle i pana Walsha. W chłodny październikowy wieczór szłam ślepo przed siebie, a obcasy moich butów stukały o kostkę brukową. Nie obchodziło mnie, że byłam zdecydowanie zbyt cienko ubrana jak na taką pogodę, ani że nie wiedziałam, gdzie idę. Nie czułam zimna. Ani potrzeby sensu.
Dopiero nagłe szarpnięcie za ramię zmusiło mnie do zatrzymania się w miejscu. Ze złością obróciłam się, żeby spojrzeć prosto w skonsternowane oczy Vincenta.
– Co? – warknęłam.
Mężczyzna był lekko zdyszany, a w ręce trzymał swój płaszcz. Musiał się bardzo spieszyć, skoro nawet nie miał czasu, żeby go na siebie włożyć.
– Nie wzięłaś swojej torebki – powiedział, podnosząc drugą rękę w górę.
Rzeczywiście, trzymał w niej moją zgubę, o której zupełnie zapomniałam. Zostawiłam ją na barze, przy którym stałam.
Przez chwilę miałam ochotę się roześmiać, widząc, w jaki sposób ją trzymał. Zamiast chwycić za uchwyt, który był właśnie do tego przeznaczony, zaciskał pięć, miażdżąc w dwóch miejscach pasek torebki. Mężczyźni...
Ale wesołość szybko mi przeszła. Na niego przecież też byłam wściekła. Bez słowa wyrwałam mu więc moją zgubę i wróciłam do bezcelowego marszu.
– Dokąd idziesz? – rozległ się za mną męski głos.
Vincent nie dawał za wygraną. Zrównał ze mną krok i uporczywie szedł obok.
– Wiem, że lubisz spacerować o nierozsądnych porach, ale jest za zimno na takie wycieczki. Mogę cię gdzieś podwieźć. I nie musimy przy tym rozmawiać.
Przewróciłam oczami, nie zwalniając. Dzięki, łaskawco.
– A nie możesz się po prostu odpieprzyć?
Mężczyzna nie odpowiedział, ale wciąż nie odstępował mnie ani na krok. Przez chwilę szliśmy tak w całkowitej ciszy.
– To naprawdę był twój chłopak?
Zatrzymałam się gwałtownie w miejscu. Vincent chyba się tego nie spodziewał, bo zrobił jeszcze dwa kroki do przodu, zanim sam znieruchomiał. Obrócił się w moją stronę ze zmarszczonymi brwiami i dopiero po chwili się cofnął.
Niespokojnie rozglądałam się dookoła, próbując podjąć jakąś decyzje. Staliśmy na skrzyżowaniu, którego nie rozpoznawałam. Było pusto, ciemno i zimno, a ja ledwo łapałam oddech.

CZYTASZ
chamber of reflection
Romans- Zasugerowałaś właśnie, że się we mnie zakochasz. - Nie. Zasugerowałam, że ty zakochasz się we mnie.