Środowe karaoke stało się w naszym lokalu cotygodniową tradycją. Zaczęła się ona od pamiętnej misji ratowania kawiarni i została już z nami na stałe.
W każdą środę po zamknięciu lokal przekształcał się w coś w rodzaju baru. Odpowiedni klimat robił się właściwie sam, wystarczyło tylko wyłączyć górne światło – w końcu kawiarnia znajdowała się w ciasnej i ciemnej piwnicy, która była zagracona zupełnie niepasującymi do siebie starymi sprzętami. Jedyne co musieliśmy zrobić, to postarać się o koncesję na alkohol. I voilà! Bar karaoke jak malowany.
Równo o dwudziestej pierwszej wyznaczaliśmy miejsce na niewielką scenę, rozkładaliśmy sprzęt i zmienialiśmy menu. Nie było w tym nic wyszukanego, wszystkie nasze działania były raczej mocno prymitywne, a jednak zebrała się grupa stałych bywalców, która pchała to wszystko do przodu. Bez nich nie byłoby mowy o żadnej „tradycji".
Zasada była jedna: byliśmy otwarci do ostatniej osoby, która chciała wykrzyczeć coś do mikrofonu. Każdy miał zostać wysłuchany.
Tego dnia zamykałam kawiarnię razem z Gabrielle, więc obowiązki związane z organizacją i obsługą karaoke należały do nas. Właściwie jak co tydzień, bo jako pomysłodawczynie całego tego przedsięwzięcia po prostu to lubiłyśmy.
Punkt dwudziesta pierwsza wzięłam się za czyszczenie sprzętów kuchennych, a Gabby zaczęła przygotowywać scenę. Taki był nasz podział obowiązków prawie za każdym razem – ja lubiłam sprzątać, a ona ogarniać kabelki. Uzupełniałyśmy się nawzajem.
W tym czasie powoli zbierały się pierwsze grupki zainteresowanych, żeby zająć wolne stoliki. Parę osób zawsze przychodziło sporo przed zamknięciem i w oczekiwaniu dopijało swoje wcześniejsze zamówienia. Ten okres zawieszenia wypełniony był odgłosami sprzątania, rozkładania sprzętu i cichej paplaniny, co absolutnie uwielbiałam.
Niezwykle bawiły mnie te środowe wieczory. Dostarczały rozrywki.
Lubiłam obserwowałać bardziej lub mniej podpite osoby, które zazwyczaj kompletnie nie umiały śpiewać – a jednak na naszej improwizowanej scenie dawały z siebie wszystko. Raz na jakiś czas pojawiał się ktoś, kto naprawdę miał do tego talent, ale i tak wszyscy byli traktowani równo. Dopingowaliśmy każdego tak samo.
Zazwyczaj miałam wtedy więcej pracy niż w ciągu dnia, ale przynajmniej nikt nie oczekiwał ode mnie, że sama coś zaśpiewam. W końcu ktoś musiał ogarniać cały ten bajzel, prawda?
Te wieczory były jednymi z nielicznych sytuacji, kiedy nie potępiałam działania alkoholu aż tak bardzo.
Pojawienia się Vincenta nie dało się przeoczyć. Wchodził do naszego lokalu jak do siebie.
Albo po prostu to ja byłam wyjątkowo wyczulona na jego obecność.
Nie zatrzymał się w progu, nie rozejrzał dookoła, tylko ruszył prosto do baru.
Prosto w moją stronę.
Przełknęłam ślinę. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, przypomniałam siebie, że przez ostatnie dni nasze wspólne zdjęcia krążyły dosłownie wszędzie. Robiliśmy scenę.
To chyba jednak nie był dobry pomysł...
Mężczyzna wyróżniał się w tłumie, mimo że wcale się nie starał. Mimo że w jasnych jeansach i szarej bluzie wyglądał zupełnie zwyczajnie, jak każda inna osoba w tym pomieszczeniu. A jednak coś przykuwało do niego wzrok większości zgromadzonych.
Albo tylko mój. A resztę sobie dopowiadałam...
Na litość boską, nawet nie zauważyłam, że tuż za nim szedł Victor!
CZYTASZ
chamber of reflection
Romance- Zasugerowałaś właśnie, że się we mnie zakochasz. - Nie. Zasugerowałam, że ty zakochasz się we mnie.