Pewnej nocy śnił mi się pogrzeb. Cmentarz był niezwykle ponury i aura jaka w nim panowała, była równie przygnębiająca. Wokół stłoczeni byli ludzie, ale w ogóle nie rozpoznawałem ich twarzy, były jakby rozmyte, a granice pomiędzy poszczególnymi elementami, były zamazane. W powietrzu roztaczał się dziwny cień, prawie dym, ale niemożliwym było określić skąd pochodził. Przez niewidoczne oblicza nieznajomych mi ludzi, nie mogłem rozszyfrować kim byli, ale byłem pewny, że płakali, bo dźwięki jakie z siebie wydawali, były naprawdę rozdzierające. Rozpacz tak bardzo ich pochłaniała, że pomimo iż nie mieli oczu, to ich widmowe oblicza były całe mokre od łez. Chciałem ich jakoś pocieszyć, ale nikt zdawał się mnie nie widzieć, nawet pomimo tego, iż naprawdę głośno krzyczałem, chcąc za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę. Dopiero po chwili, zdałem sobie sprawę dlaczego. Kiedy podszedłem bliżej, akurat w tej chwili grawerowali imię i nazwisko na nagrobku osoby, której był właśnie pogrzeb i ze zdziwieniem zdałem sobie sprawę, że tą osobą, byłem właśnie ja. Nie widzieli mnie, bo umarłem i dla nich, byłem już tylko duchem.
Obudziłem się wtedy zlany potem, płytko oddychając i dotykając całego swojego ciała, żeby zobaczyć, czy było wciąż materialne, czy faktycznie umarłem. Z mieszanką ulgi i przerażenia zdałem sobie sprawę, że wciąż żyłem, a to był tylko kolejny koszmar senny. Jednak kiedy w końcu się uspokoiłem, nie będąc w stanie już zasnąć, dotknąłem delikatnie wisiorek z krzyżem, który cały czas, niezmiennie od lat nosiłem na szyi. Zacisnąłem na nim pięść, zastanawiając się, czy nie zerwać tego przeklętego przedmiotu i nie wyrzucić w końcu do kosza, ale z ciężkim westchnieniem z tego zrezygnowałem. Wiedziałem, że i tak nie byłbym w stanie, bo pomimo tego, że nie byłem wierzący, mały, srebrny medalik dawał mi swego rodzaju ukojenie i zawsze uspokajał. Chociaż był lekki i prawie niewyczuwalny, to absurdalnie czułem się czasami tak, jakbym na szyi miał zawiązany ciężki łańcuch, nigdy nie pozwalający mi do końca oddychać poprawnie.
Zostałem wychowany w przeświadczeniu, że nasze materialne i śmiertelne ciało wcale nie jest najważniejsze, bo w końcu stanie się brzydkie, pomarszczone i stare, więc nie ma sensu aż tak gorliwie o nie dbać. Najważniejsza była dusza, która to pozostawała niczym nieskalana i to ona była warta wszelkich starań, aby uzyskała ten zaszczyt, jakim była nieśmiertelność. Wcześniej sądziłem, że perspektywa śmierci i przemijania była przerażająca, wręcz nie do pojęcia, ale im starszy byłem, tym bardziej zaczynałem rozumieć, że przecież nie było czego się bać. Życie i istnienie na zawsze wiązało się ze śmiercią, rozpaczą i żałobą, ale po niej, zawsze przychodziło coś lepszego, co księża nazywali życiem wiecznym. Nigdy nie chciałem żyć wiecznie, bo mój żywot nie należał do takich, które chciałem ciągnąć w nieskończoność, ale pomimo tego, że czasami chciałem umrzeć i już nie cierpieć, to podświadomie dalej się tego bałem, bo śmierć kojarzyła mi się z pustką i nicością.
Musiałem jednak to zaakceptować, ponieważ zdałem sobie sprawę, że naprawdę umarłem. W pewnym momencie to w końcu się stało, a było to tak nieoczekiwane, że dalej sądziłem, iż żyłem, chociaż byłem tylko duchem, który nie potrafił pogodzić się z tym, że odszedł z tego świata. Mój sen wcale nie był taki przypadkowy, jak w końcu sobie pomyślałem. Mój własny pogrzeb w tym sennym wyobrażeniu, był tylko metaforycznym obrazem tego, jak powinno zakończyć się moje życie, w którym trwałem przez ostatnie miesiące, a może nawet i lata. Ci wszyscy ludzie płakali rzewnymi łzami, stojąc ze świeżymi kwiatami, gotów położyć mi je na grobie i pożegnać się raz na zawsze. Stawiali znicze na zimnym marmurze, mówiąc modlitwy, które miały mnie przywrócić, ale mnie przecież już nie było.
Chociaż moje ciało umarło, albo raczej dawny ja, to moja dusza dalej żyła, gotowa aby wstąpić w całkiem nowe, inaczej zaprojektowane. Chciałem zawołać do wszystkich, że przecież nigdzie nie odszedłem, dalej tutaj byłem, ale nikt zdawał się mnie nie słyszeć. Wystarczyło żeby odwrócili się tylko za swoje plecy, a ja przecież tam stałem. Jednak nieważne co mówili, ich słowa nic już dla mnie nie znaczyły, ponieważ tym razem, naprawdę odszedłem, ale tylko po to, żeby narodzić się na nowo, zostawiając za sobą przeszłość i swoje dawne wcielenie. Musiałem na to pozwolić, chociaż przerażało mnie to jak nic w tym istnieniu, ale czasami śmierć była najlepszym i najpiękniejszym czynem, aby móc pójść dalej. Przecież to był tylko nowy początek.
CZYTASZ
Ephemeral | boyxboy
RomanceMinęło pół roku odkąd Louis rozstał się z Nicholasem, a chociaż cały jego personalny świat legł w gruzach w dniu ich rozstania, a on sam umarł, to jednak dalej żył. I chociaż dalej czuł się tak, jakby trwał w ogromnej i strasznej pustce, a jego dusz...