6. Charlotte/LĘK...

1.1K 209 29
                                    

Rozdział 6

Charlotte

LĘK...

Budziłam się niezwykle powoli, ciągle błądząc na granicy jawy i snu. Wokół mnie przyjemnie wirował zapach Stevena, a to oznaczało, że wstał całkiem niedawno. Uchyliłam powieki i dostrzegłam go siedzącego w fotelu przy oknie. Popijaj kawę, przeglądając coś na telefonie. Z pozoru wydawał się rozluźniony, ale byłam pewna, że nie chciał pokazać jak bardzo był zdenerwowany.

— Dlaczego nie śpisz? — spytałam, unosząc się na przedramionach.

Zerknął na mnie i odłożył komórkę, a potem wzruszył lekko ramionami.

To oczywiste, że nie mógł spać. To oczywiste, że w środku był strzępkiem nerwów, ale tylko dla mnie stwarzał pozory opanowanego.

— Mamy niewiele czasu, a wolałbym się nie spóźnić. — Wstał i podszedł do mnie, a chwilę później poczułam jego ciepłe usta na czole. Ten gest, z pozoru banalny, dla mnie zawsze bardzo wiele znaczył. Był wyrazem opiekuńczości i miłości. — Zjesz śniadanie?

— Nie, może później — mruknęłam, przeciągając się.

W rzeczywistości nie przełknęłabym ani kęsa. Miałam też wątpliwości, czy podczas oczekiwania na wynik będę w stanie zmusić do tak prozaicznych czynności jak jedzenie. Na samą myśl o kopercie w moich rękach robiło mi się niedobrze.

— Daj mi pół godziny. Może gdy już będzie po wszystkim skoczymy gdzieś na obiad? — zaproponowałam, starając się by mój ton był lekki.

— Jasne. Czemu nie. Już nadmieniłem w firmie, że nie będzie mnie cały dzień.

Steven zszedł na dół, a ja jeszcze przez kilka minut leżałam w łóżku, bezsensownie gapiąc się na widok za oknem. Chyba potrzebowałam chwili, by odzyskać chęć do życia. Czułam się przytłoczona i zniechęcona. Nawet myśl o pracy, zamiast napędzać jak zazwyczaj, osiadła na mojej piersi nieznośnym ciężarem. Głowa też wydawała się ważyć więcej od natłoku myśli. Tych złych.

Podniosłam się w końcu i zerknęłam na zegarek. Steven miał rację, nie mogliśmy się spóźnić.

W drodze do kliniki żadne z nas nie odezwało się ani słowem. Steven przez cały czas zaciskał dłonie na kierownicy, jakby miał zaraz wybuchnąć. Znaliśmy się od tylu lat, a nagle zrobiło się niezręcznie. Jakby żadne z nas nie umiało się zachować. Mierzyliśmy się ze wspólnym problemem oddzielnie, mimo, że do tej pory ciągle walczyliśmy razem.

"Dziś" było inne niż "wczoraj" i chyba to przerażało mnie najbardziej.

W klinice przywitała nas ta sama kobieta, którą spotkaliśmy podczas pierwszej wizyty. Tym razem nie pokierowała nas do gabinetu doktora Hopkinsa na trzecim piętrze, a poinstruowała, byśmy udali się na czwarte, gdzie, jak to ujęła: "ktoś miał się nami zająć".

Znów byłam jak szmaciana lalka, którą trzeba było kierować. Przez cały czas czułam dłoń Stevena na plecach, która mobilizowała mnie do każdego kroku. Zaczynałam żałować, że namówiłam go na testy. Może niewiedza wcale nie była taka zła?

Na czwartym piętrze roiło się od pielęgniarek i lekarzy. W niewielkiej poczekalni nie zauważałam żadnego wolnego miejsca, a to oznaczało, że naprawdę wielu ludzi miało ten sam problem, co my. Z jednej strony było to pokrzepiające, że nie jesteśmy jedynymi, którzy pragną dziecka, a mimo to nic z tego nie wychodzi, z drugiej jednak skala problemu była druzgocząca.

— Państwo Anderson? — Podeszła do nas niska blondynka w białym uniformie, uśmiechając się przyjaźnie.

— Tak — odparł Steven.

Gdyby nie ty...Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz