Rozdział XXVI

9 3 2
                                    


Jesień nadeszła szybciej, niż Mela była w stanie to sobie wyobrazić. Siedziała na werandzie swojego rodzinnego domu, owinięta w gruby, wełniany koc, który babcia własnoręcznie zrobiła kilka lat temu. Ciepło dzianiny koiło jej zziębnięte ramiona, a w powietrzu unosił się zapach wilgotnych liści i dymu z kominów, który przenosił ją wspomnieniami do dzieciństwa. Patrzyła na złoto-czerwony kobierzec, jakim jesień przykryła ogród, i zachwycała się tym, czego przed laty prawie nie zauważała – jesień we Wrocławiu miała swój niepowtarzalny urok.

Czasami trudno było uwierzyć, że to miasto, pełne codziennego zgiełku i turystycznych tłumów, potrafiło zamienić się w tak intymne i spokojne miejsce. Wrocław jesienią zdawał się zwalniać, wciągając swoich mieszkańców w rytm złotego światła i szelestu opadłych liści.

Gdzieś z oddali dobiegały dźwięki dzwonów z katedry na Ostrowie Tumskim. W chłodne poranki mgła snuła się nad rzeką Odrą, otulając mosty i wyspy w tajemniczym woalu. Mela przypomniała sobie spacer z babcią po Mostach Młyńskich – wtedy jeszcze jako dziecko nie rozumiała, dlaczego babcia zatrzymywała się, żeby podziwiać, jak światło odbija się od wody. Teraz już wiedziała.

Niedaleko jej domu znajdował się Park Szczytnicki, który właśnie w tej porze roku zamieniał się w prawdziwy kalejdoskop barw. Drzewa, stare jak sama historia miasta, przyciągały wzrok swoimi rozłożystymi koronami w odcieniach złota, miedzi i purpury. Ścieżki pokrywały szeleszczące liście, a cichy szum wiatru w gałęziach tworzył melodię, która koiła jej skołatane nerwy.

Ale Wrocław to nie tylko przyroda – jesienny rynek, z brukowanymi uliczkami pełnymi zapachu pieczonych kasztanów i gorącej czekolady, zawsze miał w sobie coś magicznego. Kamienice w pastelowych kolorach, oświetlone miękkim światłem latarni, zdawały się opowiadać własne historie. Nad wszystkim górowała gotycka bryła ratusza, otoczona kawiarnianymi ogródkami, które nawet w chłodniejsze dni przyciągały ludzi pod ciepłe pledy i grzane wino.

Mela uśmiechnęła się pod nosem, wspominając swoją babcię, która zawsze nazywała Wrocław „miastem mostów i tajemnic". I coś w tym było – każde miejsce, od zakamarków Starego Miasta po urokliwe alejki Nadodrza, miało w sobie coś, co przyciągało jak magnes.

Teraz, siedząc na werandzie, Mela poczuła, że w końcu zaczyna dostrzegać te szczegóły, których kiedyś nie widziała. Może to była kwestia czasu, a może po prostu spokoju, który wreszcie odnalazła w sobie. Wzięła głęboki oddech, wsłuchując się w odgłosy jesiennego wieczoru. Obserwując ogród, gdzie babcia niedawno sadziła wrzosy, Mela próbowała uporządkować swoje myśli. Rozmowy z Jankiem, brak kontaktu z Brunem – wszystko to kotłowało się w jej głowie.

*

Od kiedy Mela mieszkała we Wrocławiu, dni mijały jej w ekspresowym tempie. Czasami miała wrażenie, że czas ucieka jej przez palce, ale ten czas miał też swoje dobre strony – we Wrocławiu na nowo odnajdywała starą siebie, ale nie była to tylko jej zasługa, ale również Janka, który bardzo chętnie przyjeżdżał do Wrocławia, tym samym korzystając z dobrodziejstw kulinarnych babci Marii.

Jednak Mela musiała też przyznać sama przed sobą, że Janek stał się dla niej kimś więcej niż tylko terapeutą. Był przyjacielem, a może nawet powiernikiem, choć sama nie była pewna, kiedy dokładnie przekroczyli granicę formalnych relacji. Dziś mieli się spotkać w pobliskiej kawiarni, gdzie regularnie omawiali jej postępy. Jednak, gdy Janek usiadł naprzeciwko niej z poważną miną, coś w jego spojrzeniu wywołało w niej niepokój.

– Mela, musimy porozmawiać – zaczął, bawiąc się obrzeżem filiżanki z kawą.

Zmarszczyła brwi. – Coś się stało?

Spotkamy się na moście miłości [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz