Ludzie często próbują uciekać przed problemami. Coś się psuje, oni palą za sobą wszystkie mosty i udają, że nic się nigdy nie wydarzyło. Nie uczą się na błędach. Powtarzają je. Znów uciekają. I tak w kółko...
Oczywiście łatwo jest się domyślić, że w moim przypadku nie było inaczej. Próbowałam uciec od nastoletnich tragedii miłosnych, od zbyt zaborczych rodziców, od przytłaczającego poczucia braku wartości... Krótko mówiąc, chciałam uciec od mojego życia. Od wszystkiego co do tej pory zbudowałam czy przeżyłam. Po cichu liczyłam na to, że w nowym miejscu zacznę wszystko od nowa. Czułam, że nie będzie to łatwe... Ale czemu miałabym nie spróbować? Całkiem dobrze szło mi udawanie, że wszystko jest okej. Ukrywanie uczuć nie było dla mnie wielką sztuką. W środku zabieganego świata, pośród sztucznych ludzi przywdziewających maski by dopasować się do oczekiwań społeczeństwa, takie zachowanie było normalne. Dla mnie to też już było normalne. A w taki właśnie sposób stajemy się marionetkami. Przestajemy być sobą i zaczynamy być tworem sumy oczekiwań każdego kogo kiedykolwiek napotkaliśmy na swojej drodze. I wiecie co? Kiedyś mnie to przerażało, ale z roku na rok, z dnia na dzień przestawało mnie to obchodzić. Czasem nawet przechodziło mi przez myśl, że może kiedyś przestanę czuć cokolwiek. Chociaż to przecież było niemożliwe, prawda?Czekałam, byłam cierpliwa i w końcu nadszedł ten dzień. Za kilka godzin, razem z moją matką chrzestną miałam przelecieć ponad 1300 mil, z Chicago do Miami, i tam zacząć nowe życie, tak jak tego chciałam. I wiecie co? Byłam przerażona. Na samą myśl o lataniu dostawałam drgawek. Czekając na samolot zagadywałam co chwilę Millicent (moją ciotkę), by choć na chwilę rozproszyć swoje myśli. Miałam przeokropny lęk wysokości. Strach przeszywał każdą moją kończynę i nie byłam do końca pewna, czy w ostatnim momencie po prostu nie ucieknę.
Milli była dla mnie naprawdę cudowną osobą. Nie dogadywałam się zbyt dobrze z rodzicami, a ona zawsze mnie wspierała. Kilka miesięcy temu razem przeglądałyśmy strony szkół znajdujących się na Florydzie (życie tam zawsze było moim marzeniem), i wtedy wpadłyśmy na szalony plan. To ona przedstawiła go moim rodzicom i to ona przekonała ich, że taka zmiana mogłaby dobrze na mnie wpłynąć. To było zaledwie kilka miesięcy temu. A teraz? Teraz wszystko to miało się naprawdę wydarzyć.
Po wejściu na pokład samolotu usiadłam niepewnie na swoim miejscu. Od razu powiedziałam Milli, żeby zajęła miejsce przy oknie. I tak, panikując że zaraz wszyscy spadniemy, nie potrafiłabym zachwycać się widokami, więc odstąpiłam jej to miejsce. Minęła dłuższa chwila, samolot zaczął kołować i czułam, że teraz to już nie ma odwrotu. Wsadziłam słuchawki do uszu, włączyłam moją ulubioną playlistę, zamknęłam oczy i stwierdziłam, że co ma być to będzie. Samolot zaczął startować. Poczułam drgawki w nogach. Wbiłam palce w podłokietniki fotela gdy wzbijał się w powietrze. Przez jakiś czas strasznie trzęsło, lecz po chwili wszystko się uspokoiło. Otworzyłam oczy i spojrzałam na Millicent. Miała na twarzy delikatny uśmiech, sięgnęła do mnie ręką i wyciągnęła jedną słuchawkę z mojego ucha.
- Już dobrze. Już lecimy. Możesz przestać ranić ten biedny fotel. - Spojrzałam na moje dłonie wciąż trzymające podłokietniki.
- No nie wiem. - Popatrzyłam na Milli nie do końca przekonana.
Wyjrzałam nieśmiało przez okno. Za nim widać było tylko niekończący się błękit, od czasu do czasu przerywany delikatnymi białymi obłokami. Włożyłam słuchawkę z powrotem do ucha i ponownie zamknęłam oczy. W tle słyszałam rozmowy i cichy szum silników. Skupiłam się na muzyce, wyobraziłam sobie że jadę na wakacje autokarem, i tak minęła mi ta ponad trzygodzinna podróż.Spod lotniska odebrał nas właściciel mieszkania. Był on bardzo miły. Gdy usłyszał, że jesteśmy w Miami pierwszy raz, zaczął nam opowiadać o mieście oraz o rzeczach, które mijaliśmy. Był już wieczór, a miasto było pięknie oświetlone. Nie przesadzę jeśli powiem, że czułam się jak we śnie. Po kilkudziesięciu minutach wchodziłyśmy już do budynku, w którym znajdowało się nasze nowe mieszkanie. To było cudowne uczucie gdy pierwszy raz przekręcałyśmy klucz w drzwiach. Kiedy weszłyśmy do środka a przed nami pokazała się pusta przestrzeń, którą mogłyśmy urządzić tak jak chciałyśmy. Było to na swój sposób wyzwalające.
Gdy już załatwiliśmy wszystkie formalności właściciel życzył nam miłej nocy i wyszedł. Nadmuchałyśmy materac, położyłyśmy go na środku salonu, rozłożyłyśmy pościel i położyłyśmy się obok siebie. Obie byłyśmy zmęczone podróżą, ale też podekscytowane zmianami, które miały nadejść. Rozmawiałyśmy jeszcze chwilę, a później wtuliłam się w kołdrę i, nawet nie wiem kiedy, zasnęłam.
Obudziłam się następnego dnia o 7. Dosyć wcześnie jak na mnie. Po cichu wstałam i postanowiłam przejść się do sklepu po coś na śniadanie. W mieszkaniu nie było niczego oprócz podstawowych sprzętów takich jak lodówka czy kuchenka. Ubrałam się szybko, z energią zbiegłam po schodach z czwartego piętra i wyszłam na ulicę. Ulicę już tak wcześnie tętniącą życiem. Wciągnęłam powietrze pełną piersią. Czułam się... niesamowicie. I chociaż nie trwało to długo, to cudownie wspominam ten pierwszy poranek nowego rozdziału w moim życiu. A nie trwało to długo dlatego, że za sobą usłyszałam warczenie psa, który stał tuż za mną. Od dzieciństwa bałam się psów, bo kiedyś jeden z piesków mojego dziadka nieźle mnie nastraszył i tak mi już po prostu zostało. Postanowiłam spokojnie odejść, ale on rzucił się za mną w pogoń. A może to ja pierwsza zaczęłam biec, a on wcale nie próbował mnie zamordować? W sumie nie ważne, bo i tak zdążyłam zrobić tylko kilka kroków i upadłam z hukiem na chodnik. Ta część mojego mózgu, która odpowiada za dramatyzowanie zdecydowanie działała wtedy na pełnych obrotach.
Leżałam na chodniku, a pies stał tuż nade mną. Nagle usłyszałam gwizdnięcie, a pies odsunął się ode mnie. Wtedy zobaczyłam tego chłopaka.
- Mam na imię Jason - uśmiechnął się łobuzersko i wyciągnął do mnie rękę. - Chyba nie jesteś stąd - stwierdził strzepując mi kurz z ramienia.
- nie - uśmiechnęłam się lekko - wczoraj się wprowadziłam - pokazałam palcem na budynek za chłopakiem.
- Miło mi - powiedział i przywołał do siebie psa. Cofnęłam się o krok do tyłu. - Boisz się? - popatrzył na mnie zdziwiony - Max to dobry pies. Nic ci nie zrobi. - kiwnęłam głową potakująco, ale nie byłam do końca przekonana czy w to wierzę. Chłopak wziął moją dłoń i musnął nią delikatnie sierść psa. - Chyba cię polubił - wskazał na psa radośnie machającego ogonem.- Chyba tak - uśmiechnęłam się, tym razem na prawdę szczerze - Mam na imię Cornelia - popatrzyłam w jego piwne oczy. Był wyższy ode mnie. Ale cóż, prawie każdy jest ode mnie wyższy, 160 centymetrów to prawie "nic". Miał ciemne brązowe włosy, postawione na gumie. Ubrany był w czarne dżinsy i luźną koszulkę w czarno-białe pasy. Wokół dłoni miał owiniętą smycz.
- A więc Cornelio, czy dałabyś się oprowadzić po mieście?
CZYTASZ
Cornelia
Teen Fiction"Niebieskooki przysunął mnie do ściany. Oparł się ręką na poziomie mojej głowy. Czułam jego oddech na obojczyku. - Czy można zapomnieć jak się oddycha? - zapytałam głośno dysząc. Blondyn popatrzył na mnie zdziwiony i pokręcił głową z niedowierzan...