Rozdział VI

204 15 1
                                    

Idę na przystanek, co chwilę przystając by zawiązać sznurówki. Wściekła na to, co wydarzyło się przedwczoraj, przeklinam w myślach własną głupotę. Hak nie pojawił się ani razu odkąd się z nim przespałam. ..zaraz...jak to brzmi?!
Mimo zmieszania czuję, że się rumienię. Nie wiem, dlaczego posunęłam się tak daleko, ale wiem jedno. Było mi dobrze. Cholernie dobrze. Czuć jego ciepło i obserwować łagodnie unoszącą się klatkę piersiową w trakcie snu.
Kręcę głową. Nie myśl o tym.
Ale zaraz potem nachodzi mnie pewna obawa - A co, jeśli już nigdy go nie zobaczę?
Czuję ucisk w sercu. Nie czas, żeby się nad tym głowić. Czeka mnie dzisiaj ciężki sprawdzian, a ja niewiele umiem. Znowu musiałam zostać po godzinach, a nauczycielka od biologii za mną nie przepada. Przyspieszam kroku, gdy patrzę na zegarek. Nie zdążę!
Zanim docieram na przystanek, autobus zdążył odjechać. Kolejne spóźnienie i dostanę naganę. Albo, co gorsze, dyrektor zaprosi mnie na dywanik.
Stoję tak, rozmyślając, co by tu ze sobą począć. Spoglądam załamana na rozkład jazdy. Następny przyjedzie za dwie godziny. Wzdycham. Nie mam już czego szukać w tej szkole...
Nagle słyszę głośne warczenie silnika. Obracam się i oto, co widzę:
Czarne, sportowe porsche z piskiem opon zatrzymuje się na poboczu . Zanim zdążę skojarzyć fakty, siedzę na przednim siedzeniu, wdychając zapach cytryny i płynu do spryskiwaczy.
- Alice, co za miłe spotkanie - śmieje się Hak, a ja tylko kiwam uprzejmie głową. To chyba oczywiste, że się denerwuję, bo która dziewczyna zasypia przy nieznajomym? ! W swoim łóżku?!
- Nie myśl o tym - ucina chłopak a do mnie dociera, że nie tylko potrafi otwierać drzwi bez pomocy klucza, ale i czytać w myślach.
***
Wpadam do klasy i, jak zawsze, przepraszam za spóźnienie. Fred Clawton szczerzy swoje idealne, proste zęby w złośliwym uśmiechu.
Mimo groźnej pozy, milczy, co zbija mnie z tropu. Siadam w przedniej ławce, sama, delektując się brakiem uwag skierowanych do mojej osoby.
Nagle drzwi od sali uchylają się i wpada do nich Eden. Niska brunetka z nadwagą. Od zawsze wyśmiewana i pomiatana.
Obraca się na pięcie, gdy Victoria łapie ją za nadgarstek.
- Kluska dzisiaj nie w sosie do żartów? - parska, a ja niemal odczuwam ból wbijających mi się w rękę tipsów.
- Zostaw mnie - błaga Eden, ale tym tylko pogarsza swoją sytuację.
- O, biedny pulpet - syczy Fred, wstając z krzesła.
Obserwuję tę scenę, jak w transie. Zarysy twarzy i cieni. Znowu nic nie widzę. Nagle ogarnia mnie złość. Złość na tych wszystkich ludzi, którzy krzywdzą innych dla zabawy, albo żeby udowodnić samym sobie, że nie są słabi.
- Puśćcie ją! - rozkazuję, zaskoczona własnymi słowami.
Victoria zamiera. Nadal stoi odwrócona do mnie tyłem, ale ja czuję, że się uśmiecha.
- Słucham? - mówi w końcu, aż przechodzi mnie dreszcz od pogardy namacalnej w jej głosie.
- To, co słyszałaś - rzucam i wstaję z krzesła.
Fred i reszta z szerokimi uśmiechami obserwują tę scenę, czekając na kolejną serię wydarzeń.
- Głupia żebraczka - warczy Victoria.
Podchodzę do niej łagodnie oddzielając dziewczyny od siebie.
- I co teraz? - pyta przestraszona Eden. Najwyraźniej nie wierzy w to, co widzi.
- Teraz porozmawiam sobie z Alice - Victoria gwałtownie uderza mnie w twarz. Ląduję na podłodze, w szoku i wściekłości. Łzy spływają mi po policzkach jedna po drugiej od upokorzenia. Chwilę potem czuję szarpnięcie za włosy. Lecę do tyłu i zamykam oczy. Ból. Przygotuj się na ból. Victoria uśmiecha się, siadając okrakiem na moim brzuchu i wymierza mi kolejny cios. Ostatkiem sił odpycham ją od siebie. To daje mi przewagę czasu. Podnoszę się niezgrabnie i rzucam - jesteście nienormalni!
Fred i reszta znowu parskają śmiechem, wszyscy, tylko nie Eden. Dziewczyna zasłania mnie własnym ciałem od Victorii - wiecie co?! Jesteście tchórzami ! Wy, a nie ja czy Alice. Nie macie swojej godności, zdania ani nawet wyglądu. Może nie jestem chuda i wysoka, ale jestem sobą i przynajmniej różnię się od tego tłumu klonów, który tworzycie. To mnie mieliście uderzyć. Więc tak zróbcie, bo godności mi nie odbierzecie.
- Racja. Bo jej nie masz - parska Fred. A ja, szlochając i trzęsąc się z nienawiści, jaką mnie potraktowano, robię krok, by wyjść z klasy. Jednak droga ucieczki jest zagrodzona.
- Dokąd to?
Nagle nie widzę już nic. Instynkt nakazuje mi uderzyć Victorię, więc to robię. Robię to po raz drugi. Po raz drugi kogokolwiek w życiu skrzywdziłam. Widzę jej zaskoczoną minę i dziwię się, jak bardzo potrafię być beznadziejna.
Nim ktokolwiek zareaguje, otwieram drzwi i uciekam ze szkoły. Słyszę błagalne krzyki Eden, żebym na nią zaczekała. Ale ja nie chcę tu być. Ani chwili dłużej. Wybiegam z budynku i stojąc na parkingu wołam Haka. Nie wiem, czemu to robię, ale skoro potrafi czytać mi w myślach, to powinien usłyszeć moje błaganie.
Uspokajam się dopiero wtedy, gdy widzę na podjeździe czarne Porsche.
Nie muszę nawet podchodzić. Robi to chłopak. Wybiega w moją stronę i przerażony przykłada dłoń do mojego policzka - Alice, do się stało, do jasnej cholery?!
Ale ja nie mówię. Płaczę, gdy patrzy na mnie zatroskany, płaczę, gdy próbuje postawić mnie na nogi. Płaczę nawet wtedy, gdy delikatnie mnie przytula.
- Zabierz mnie stąd - szepczę mu do ucha, gdy klęczy, zniżając się do mojego wzrostu.
- Alice - marszczy brwi - wejdź do samochodu.
- Ale...
- Porozmawiam sobie z tą całą Victorią - Nie pytam, skąd zna jej imię. Przecież doskonale to wiem. Hak nie jest zwyczajnym nastolatkiem.
- Idę z tobą! - wołam, starając się nadążyć za jego krokami.
- Jak chcesz - mruczy, otwierając drzwi wejściowe tak mocno, że mam wrażenie, że wypadną z zawiasów.
Idę korytarzem, szukając swojej sali. Lekcje na pewno się już zaczęły, więc wątpię, żeby Victoria nadal była tam, gdzie była. Ale sądząc po minie Haka, dla niego nie ma znaczenia miejsce położenia tej jędzy.
Nie muszę mu nawet wskazywać, która sala jest moja. Od razu wparowuje do środka. Robi się niebezpiecznie...




Niezwyczajna Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz