Rozdział XXII

104 9 2
                                    

Następnego dnia pożegnałam się z Victorią, która nadal nieco wstawiona, wsiadła do swojego samochodu i wróciła do domu. Matka napisała do mnie z samego rana, życząc mi cudownych świąt w gronie...najbliższych osób, jakie teraz tu ze mną są i przepraszając za to, że wczoraj tego nie zrobiła.
"Wiesz, jak to czasem bywa. Po długiej podróży umysł nie działa na pełnych obrotach ".
Nawet nie wysiliłam się, żeby jej odpisać.
Rano ubrałam się w nowe ciuchy, wymalowałam nowymi kosmetykami, wypsikałam perfumami Chanel, a na szyi zawiesiłam naszyjnik od Haka. Medalion szczęścia.
Kiedy zeszliśmy na śniadanie, grupka obecnych na nim osób zamilkła i, zwrócona w naszą stronę, mruczała zadowolona. Świąteczne kolędy sączyły się z radia, czarując wszystkich wokół swoim pięknem.
Wzięłam ze stołu talerz i nałożyłam sobie jajecznicę. Mój przyjaciel przyniósł dwie szklanki kawy, które wlaliśmy w siebie jednym chaustem.
- Dzisiaj ruszamy w drogę - oznajmił, gryząc dwupiętrową kanapkę z sałatą, szynką, serem i pomidorem - bez zbędnych przystanków. W zasadzie planuję pod wieczór dojechać.
- Do twojego domu? - podekscytowana i jednocześnie przerażona, pytam jakbym nie wiedziała. Hak patrzy na mnie, wzdychając z ironią - za dużo wina, czy sałatka była nieświeża? Przecież wiesz od samego początku, dokąd cię zabieram.
W tej samej chwili IPhone na stole zaczyna wibrować. Chłopak spogląda na niego i unosi brwi - Jake?
- Stary, żyjesz w ogóle? Ile można jechać z Bostonu do chaty?
- Ile można nie dawać znaku życia? Ciężko ci było zadzwonić? Że, jasna cholera, nie zeżarło cię nic na tym zadupiu?!
Obrońca zdenerwowany uderzył pięścią w stół. Wszyscy zwrócili się w naszą stronę. Z przerażenia prawie wylałam na nowe spodnie ostatki kawy. Rzuciłam mu wściekłe spojrzenie.
- Nie przesadzaj - upomniał go zawieszony na głośnomówiącym blondyn - Ty też nie byłeś taki święty! Jakby się twój stary dowiedział, co robiłeś zeszłego wieczoru z tą swoją Jedyną, nie byłby taki przekonany do tego, jakie łączą was relacje. Wspólne święta?! Powaliło cię? Robisz za jakąś niańkę?
Spuściłam wzrok. Przekonałam się już, że Jake nie przepada za moją osobą i mimo najszczerszych starań nigdy nie zrozumie, co to znaczy zakochać się w kimś bez pamięci. Ale to było chamskie!
Wyrwałam Hakowi komórkę - Masz coś jeszcze do powiedzenia?!
- Alice...- rozmówca wydawał się nagle potulny jak baranek.
- Słyszałam absolutnie wszystko. Dzięki, że tak postrzegasz mnie i stosunek, w jakim odnoszę się do mojego Obrońcy. Ale jedno ci powiem. Ja nie widzę nic złego we spólnym spędzaniu świąt. Hak bardzo uprzejmie postąpił, starając się sprawić mi radość. Świadczy to tylko o tym, że nie jest takim egoistycznym dupkiem, jak ty. Takim, który nie może nawet zadzwonić do znajomych, żeby powiadomić ich, że żyje i ma się dobrze, płaszcząc dupę w domu!
Oddałam uprzejmie komórkę zielonookiemu, wracając do śniadania, jakby nigdy nic. Sam śmiał się tak intensywnie, że nasz stolik drżał niebezpiecznie - chyba nie mam nic do dodania - parsknął rozbawiony, na co Jake się rozłączył.
***
Spakowałam swoje rzeczy do czarnej torby Haka i samodzielnie zniosłam ją na dół, do recepcji. Obrońca siedział już w fotelu, wypełniając jakieś papiery.
Spojrzał na mnie badawczo, gdy uśmiechnięta oddałam klucz podrywającej go wcześniej kobiecie.
- Dziękujemy za wszystko. To niesamowite miejsce i myślę, że na długo pozostanie w mojej pamięci.
Zmierzyła mnie oschle, kiwając przy tym głową.
- No to ruszajmy - chłopak wziął część bagaży, pozostawiając mnie z dwiema obszernymi torbami, po czym opuścił hotelik.
Pobiegłam za nim, łapiąc w pośpiechu swoje rzeczy. Byłam tak zdenerwowana spotkaniem z jego rodziną, że nic nie mogło w tym momencie bardziej zepsuć mi nastroju.
***
A jednak się myliłam. Matka wysłała mi zdjęcie z jej apartamentowego okna.
Błękitna woda i plaża sprawiły, że rozmarzyłam się, wyłączając na Haka i to, co do mnie mówił.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - zapytał, urażony.
Jechaliśmy jakąś cywilizowaną drogą, po której obu stronach rozciągały się sklepy i sklepiki z gorącymi jeszcze, pieczonymi bułeczkami, ciasteczkami i, jak na Amerykę przystało, hot-dog'ami.
- Możesz powtórzyć?
Westchnął.
- Mówię, że jedziemy w kierunku Montreal. Tam zrobimy sobie dosłownie pięciominutowy postój i ostatnie piętnaście minut pociągniemy autostradą. Co ty na to?
-Nie znam się. Ale dobrze, niech będzie.
***
Jak powiedział, tak też zrobił. Biały Range Rover dzielnie znosił śnieżycę i oblodzony asfalt. Wyglądałam za okno, siedząc jak na szpilkach. A jak mnie nie polubią? A jeśli okaże się, że wszystko to było głębokim snem? Jeśli Hak, nowa Victoria i Obrońcy tak naprawdę nie istnieją, a ja zapadłam w głęboką śpiączkę farmakologiczną? Jeśli wszystko jest po staremu, mama w domu, przy telewizorze popijająca gorące kakao z bitą śmietaną, moja przyjaciółka wredna i bezlitosna? A ja samotna i zagubiona... Jeśli tak właśnie ma być...
Wolę nigdy się nie obudzić.
***
Zaspana otwieram oczy. Stoimy na niewielkiej stacji.
Na kolanach mam koc - robota Haka. Czuję zapach benzyny albo czegoś benzynopodobnego, a potem stłumione głosy. Śmiechy.
Obrońca stoi przed sklepem i pali papierosa w towarzystwie grubego, łysego, niskiego dziadka.
Rozmawiają o czymś żywiołowo, ale zbyt dyskretnie, żebym mogła usłyszeć całość konwersacji.
- ... bardzo dobrze.
- Też tak uważam. Niech wie, że się starasz...
- Jeśli tego nie zrobię...
- ... same kłopoty, chłopcze. Szczególnie z Panami. Jak już się jakiś normalny trafi, to zawsze baba. A jak baba, to pewnie jakaś niczego sobie. No i bądź tu wiarygodny. Jesteśmy tylko mężczyznami.
- Nie bardzo wiem, o czym ty mówisz.
- O idiotycznych zasadach twojego ojca, rzecz jasna. I o tym, że ty, drugi idiota, stosujesz się do nich! Ja w twoim wieku...
- Wtedy nie obowiązywały żadne Kodeksy - przerywa ostro Hak, najprawdopodobniej kończąc tym rozmowę.
- Muszę lecieć, dokumenty stygną. Wiesz, jak jest. Jest robota, nie ma roboty. A żyć z czegoś trzeba.
- Mhm...dzięki za towarzystwo.
Hak rusza do samochodu, ale tajemniczy mężczyzna obraca się w jego kierunku ponownie, tym razem mniej przyjaźnie - Nie daj się zwariować, młody. Życie jest zbyt krótkie, by iść przez nie wciąż rezygnując z naturalnych potrzeb. Jako jedyny masz tyle oleju w głowie, żeby złamać Kodeks. Twoi bracia są zepsuci. Wiesz o tym. Matka byłaby z ciebie dumna.
- Na mnie już czas, Marley.
- Ja już straciłem swoją Charlotte. I nawet gdyby Bóg dał mi szansę na cofnięcie się w czasie, zrobiłbym dokładnie to samo. Kochałem ją i żadna kara nie zniszczyłaby mnie bardziej, niż jej utrata.
- Postępowałeś bezmyślnie, wuju - Hak otwiera gwałtownie drzwi od samochodu - Mnie nic takiego nie grozi. Nie umiem kochać. Nie licz, że podobnie jak wy, ściągnę klęskę na rodzinę.
Po tych słowach rusza z piskiem opon.
- Kto to był? - pytam, udając, że nic nie słyszałam.
- Marley. Brat mojej...matki.
- Czego chciał?
- A miał czegoś chcieć? - Obrońca patrzy na mnie wilkiem - zwykła wymiana zdań. On jest z resztą głupi jak but.
- Dlaczego?
- Jasna cholera! - uderza ręką w kierownicę - czy ty musisz być taka ciekawska?! Nie masz swoich problemów?
Kiwam głową i spoglądam za okno. Jest mi strasznie przykro i z oka wypływa pojedyncza łza. Nie mrugam jednak, bo nie chcę, żeby Hak ją widział.
- Przepraszam - przyznaje po chwili - Ja...
- Nie przejmuj się mną - szepczę, ledwo wytrzymując jego spojrzenie - Przecież nie ma kim. Prawda?
- Alice...
Daję mu znak ręką, żeby przestał i obracam się jak najbliżej okna. Nie chcę na niego patrzeć. Jest taki zamknięty na innych... Niby się otwiera, uprzejmie mówi, że mi ufa. Gówno prawda. Gdyby mi ufał, powiedziałby choć trochę o swojej rodzinie. A ja czuję się w niej jak intruz, choć jeszcze nawet jej nie poznałam.
***
- Jesteśmy na miejscu - poinformował mnie beznamiętnie Hak.
Rozkojarzona wyjrzałam za okno, ale ku mojemu zaskoczeniu nic tam nie zastałam. Staliśmy na pustkowiu, koło obszernego jeziora. Pytająco uniosłam brew.
- Weź swoje rzeczy i chodź - ponaglił, opuszczając samochód.
Kiedy wyszłam z auta, uderzył we mnie lodowaty powiew wiatru, przez który ledwo utrzymałam się na nogach.
Chłopak wyjął resztę naszych bagaży i położył na śniegu z wrednym uśmieszkiem - i co? Podoba się?
- Nie żartuj sobie ze mnie! - pisnęłam, co musiało zabrzmieć naprawdę komicznie.
- Potrzymaj - zdjął kurtkę i podkoszulek, wpychając mi je w ramiona.
Spojrzałam na jego nagi tors i poczułam, że się rumienię - zwariowałeś!
- Cicho! - przyłożył palec do ust - odstraszasz je.
- Kogo? To jest pieprzone pustkowie! Chcę do domu.
Ale wtedy coś zaczęło się dziać. Skóra Haka na tle śniegu stała się porcelanowa, włosy nienaturalnie czarne, a z barków poczęły wyrastać skrzydła. Były one tak potężne i cudowne, że miałam ochotę paść na kolana przed tą nieznaną mi jednak istotą. Chłopak niósł że sobą dziwną aurę. Białe płatki wirowały wokół, a na niebie pojawiła się błyskawica. Sam on stał się potężniejszy, wyższy niż normalnie, nieludzko przystojny i zły. Mgła wiła się u jego stóp, a oczy płonęły miodowym blaskiem.
Miałam rzucić się do ucieczki, kiedy złapał mnie za rękę - gotowa?
Ten głos. Tak dobrze mi znany. Uspokajający. Dobry.
Skinęłam głową, ściskając jego dłoń.
Tafla zamarzniętego jeziora zaczęła pękać. Coś próbowało wydostać się na drugą stronę. Coś przerażającego. Coś...nieżywego.
- Topielice - szepnął mi na ucho, kiedy woda nabrała rdzawy odcień - przeprawiają nas tam, skąd pochodzimy. Zwykle jednak jednego zatrzymują dla siebie.
- I co z nim robią?
Nie odpowiedział. Staliśmy tak jeszcze chwilę, gdy na końcu jeziora pojawiło się coś w rodzaju światła. Migoczącego, jasnego tunelu.
Pęknięte części lodu utworzyły tafle, na których jedna po drugiej dało się przejść.
- Pójdę pierwszy, na wszelki wypadek - poinformował mnie poważnie, po czym powolutku przeniósł nasze rzeczy na brzeg.
- Teraz ty - zawołał, a ja złapałam ostatnią torbę i spróbowałam przejść.
Powierzchnia "schodów" była tak śliska i krucha, że miałam się wycofać. Ale kiedy go zobaczyłam, tam po Drugiej Stronie, z wyciągniętą ku mnie ręką, postanowiłam, że tak łatwo się nie poddam.
Stąpałam powoli, niepewnie, z duszą na ramieniu. Brzeg był coraz bliżej, światło coraz jaśniejsze, Hak coraz wyraźniejszy.
Postawiłam stopę na ostatniej tafli, łapiąc jednocześnie Obrońcę za dłoń.
I wtedy coś złapało mnie za kostkę.
Na początku wydawało się przelotną iluzją, wspomnieniem, cieniem. Ale im mocniej się szarpałam, tym uścisk stawał się silniejszy.
Hak zorientował się błyskawicznie, o co chodzi. Wszedł na moją taflę i odczekał, aż tajemnicza postać wynurzy się na powierzchnię. Tak też się stało.
Potwór, z długimi, zlepionymi czymś zielonym i czerwonym włosami, które pozostały mu już tylko w jednej czwartej, z pustymi oczodołami i ziejącym otworem w dole twarzy, wychudzony do niemal nagiego szkieletu, wyciągnął swoją kościstą rękę i podrapał mnie paskudnie w łydkę, rozrywając jeansy.
- Au! - jęknęłam, bardziej ze strachu niż z bólu. Hak kopnął istotę w czaszkę z taką siłą, że ta wpadła do jeziora, zawodząc i piszcząc.
- Chodź - pociągnął mnie za rękę, na ląd.
Upadliśmy, zszokowani i bladzi.
- Wszystko w porządku? - zapytał mnie, lekko zdezorientowany.
- Chyba tak - skłamałam, bo rana paliła niemiłosiernie, pulsując i krwawiąc.
A potem zauważyłam zbliżającą się jasność i zemdlałam.

Niezwyczajna Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz