Rozdział XIX

133 11 0
                                    

(Hak)
Myślałem, że będzie dużo gorzej. Że Alice zacznie wypytywać mnie o szczegóły, na które nie tylko ciężko będzie mi odpowiedzieć, ale i do nich wrócić. Jak coś bardzo odległego, co nie daje ci spokoju, ale musisz z tym żyć.
Ją tymczasem interesowały najzwyklejsze, nieważne, codzienne sprawy. Błahostki, przez jakie naprawdę potrafiłem się śmiać. Do tej pory nie mogłem uwierzyć, że jej od samego początku zależało po prostu na informacjach typu:
Jaki jest twój ulubiony smak lodów?
Jak długo pracowałeś na ten ośmiopak?
Jechaliśmy przez pełną wyboi szosę, uszkodzoną zapewne wieloletnią służbą pod tirami albo ciężarówkami przewożącymi różnorakie produkty do pobliskich marketów. Teraz jednak okolica widocznie opustoszała, gdzieniegdzie rysowały się znaki i tabliczki, jak dojechać do Montreal.
Wreszcie, gdy minęliśmy boczną trasę, naszym oczom ukazała się droga główna oraz informacja, że jesteśmy w Bostonie.
Poinformowałem o tym Alice, która ożywiona tematem, zaczęła wyglądać ciekawsko przez szybę.
Burza przeszła. Jasne chmury lekko płynęły nad miastem, zwiastując słońce.
Musieliśmy zatankować, więc zjechałem na pobliską stację benzynową.
Range Rover posłusznie skręcił w prawo, z lekkim szarpnięciem. Wyszedłem z samochodu i zacząłem dolewać paliwa do pełna.
Alice siedziała zapatrzona w dal, jakby gorączkowo nad czymś rozmyślała.
A ja doskonale wiedziałem, nad czym.

- Boston wcale nie jest tak daleko od Nowego Jorku! - odezwała się do mnie z pretensjami, kiedy wyjechaliśmy z powrotem na ulicę.
- Owszem. Nie jest.
- Więc dlaczego...dlaczego nie wstąpiliśmy tu wcześniej?
- Musieliśmy zgubić tych, którzy nas ścigali. To chyba oczywiste.
- I w rezultacie sami się zgubiliśmy.
- Znalazłem przecież drogę - przewróciłem oczami. Skrzyżowała ręce na piersi, robiąc obrażoną minę.
- Wszystko w porządku?
- Jak najlepszym.
- Chcesz...odwiedzić matkę?
Spojrzała na mnie zaciekawiona. Gniew przeszedł zastąpiony nadzieją.
- Mógłbyś to dla mnie zrobić?
- Tylko zadzwoń do niej wcześniej - odparłem zmęczony - Nie mam ochoty siedzieć w tym fotelu cały dzień...

(Alice)
Nie mogłam uwierzyć, że jesteśmy w Bostonie. Szłam ulicą, wdychając pełne spalin powietrze. Pasy rysowały się na suchym asfalcie, rzucając przechodniom w oczy zanim jeszcze do nich podeszli. Spojrzałam w lewo i prawo, jak uczyła mnie mama kiedy byłam dzieckiem i przeszłam ten niebezpieczny odcinek bez większych problemów.
Hak poszedł do pobliskiej kwiaciarni, upierając się, że nie wypada przyjść do kogoś w odwiedziny bez prezentu ( nawet tak drobnego, jak zwyczajny bukiet goździków).
Ja tymczasem gnałam do Starbucksa po świeżą, pachnącą kawę z bitą śmietaną i karmelem.
Zadzwoniłam do mamy po południu, więc teraz zapewne wiedziała, gdzie i kiedy się zjawię. Jakież było jej zdziwienie, gdy poinformowałam ją, że przyjdzie ktoś jeszcze.
"I teraz mi to mówisz?! Mogłam posprzątać mieszkanie! Zaraz kończę zmianę i do ciebie oddzwonię, dobrze?"
"Co ja mam kupić do zjedzenia? Czy ten ktoś, kto z tobą przyjeżdża lubi nuggetsy? Wiesz, to mi zostało z wczorajszych zapasów. Pobiegnę zaraz do kwiaciarni ozdobić trochę salon. I wybiorę jakieś dobre ciasto..."
Uśmiechnęłam się. Mama zawsze taka była. Wszystko musiała mieć elegancko przyszykowane, gdy ktoś do nas wpadał. A była to przeważnie sąsiadka Pauline, po cukier i listonosz Ginny. Chciałam jej powiedzieć, żeby się nie przejmowała, ale dałam sobie z tym spokój.

Czekałam przed blokiem, tak jak mi poleciła. Nerwowo ściskałam pasek od torby, podziwiając jego wykwintność godną Louis Vuitton.
Przestępowałam z nogi na nogę, próbując rozgrzać dygoczące od chłodu zimowego powietrza ciało. Dotarło do mnie wówczas, że mija kolejny miesiąc, odkąd znam Haka. Spędzam w jego towarzystwie tyle czasu, że stał się dla mnie swojego rodzaju rutyną, powietrzem, bez którego nie potrafię żyć. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze miało dopiero nadejść.

Stałam tam jeszcze dobre parę minut, kiedy ich zobaczyłam. Jej smukłe ciało i brązowe włosy pokryte paskami siwizny. Żółtą kurtkę dobrała idealnie do jeansowych rurek i karmelowych butów. Śmiała się do niego, ukazując proste, zdrowe zęby.
Jeśli chodzi o tę drugą postać, nie dało się jej pomylić z nikim innym. Czarny, długi płaszcz powiewał na wietrze, a włosy idealnie ułożone pod warstwą żelu pozostawały w nienaruszalnym stanie.
Spojrzał na moją zszokowaną minę, a potem się uśmiechnął.
- Alice! - matka z goździkami w jednej ręce i siatką zakupów w drugiej, rzuciła się do przodu, by mnie wyściskać.
- Patrz, kogo przyprowadziłam! Taki miły młodzieniec! Pomógł mi z zakupami i dał bukiet kwiatów! A do tego zgodził się z nami zjeść obiad!
Spojrzałam na nią zmieszana - widzę, mamo, że już poznałaś Haka...

Niezwyczajna Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz