Rozdział 17

763 89 54
                                    



Spowici prawie, że egipskimi ciemnościami, przez które przedzierało się nikłe światło świec, siedziała dwójka poszkodowanych, prawnie dorosłych ludzi. Z zachowania wiele pozostawało do wyjaśnienia.
On trzymał zamrożone żeberka przy policzku, siedząc na blacie kuchennym, zaś ona trzymała dłoń pod zimnym strumieniem wody, starając się pozbyć wosku od świecy.
Wszystko potoczyło się zbyt szybko, niż powinno. Stanowczo zbyt szybko.

Po lekkim napadzie paniki, wciąż rozemocjonowanej Penelope, prowadząc poszkodowanego Harrego do kuchni, zdążyła poparzyć się woskiem od świecy. Chciała przenieść jedyne źródło światła z salonu do kuchni, jednak jej ręce trzęsły się zbyt mocno. Ostatecznym krokiem, do wylania gorącego wosku na dłoń, była osoba Harry'ego, która nagle znalazła się zbyt blisko brunetki.
Można byłoby rzec, że ta dwójka przechodziła z katastrofy na katastrofę.

Penelope skupiona na ratowaniu swojej dłoni, milczała, wpatrzona w strumień wody. Próbowała się uspokoić, oraz pozbierać swoje myśli. Stosunkowo znajdywali się ze Styles'em nie aż tak blisko siebie, choć dla niej granica przestrzeni osobistej pozostała i tak stanowczo naruszona.
Chcąc przerwać niezręczną ciszę, która zakłócana, co jakiś czas była przez odgłosy piorunów, odezwał się pierwszy. Być może w niezbyt elokwentny sposób.
- Mięso się powoli rozmraża...
Po tym mentalnie przybił sobie w czoło z otwartej dłoni.

Obserwował jak Penelope powoli wybudza się z transu, w jakim trwała dłuższą chwilę i powoli odwraca się w jego stronę, przymykając oczy. Nawet wtedy widział, jak bardzo jest zawstydzona.
- Tak bardzo cię przepraszam... znowu. - Powiedziała to samo, jakiś dziewiąty raz.
Harry odłożył na wpół rozmrożone mięso na szafkę, zeskakując z niej, powoli podchodząc do Penelope.
Uśmiechnął się do niej szczerze, mimo bolącego policzka.
- Żyję. Atak masz wciąż tak samo dobry, jak dawniej. - Zarechotał. - Jak ręka?
- Raczej dobrze.
Wstrzymała oddech, bowiem Harry zbliżył się jeszcze bardziej, chwytając dłoń, jakby sprawdzając, czy na pewno mówiła prawdę.
- Jestem pewna, że to za sprawą babci tutaj jesteś... i... um... cholera, wstyd mi, ok? Napijesz się czegoś?

Ogólnie rzecz biorąc, babcia Eleanor, owszem dzwoniła do domu Styles, jednak prosiła ona by Robin sprawdził, czy z Penelope jest wszystko dobrze. Po tym nie trudno było się domyśleć, że Harry słyszał całą rozmowę i gdy ojciec miał mu przekazać, jaka jest sytuacja, ten już ubierał buty.
- Pen, przestań.
Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przestała krzątać się po kuchni i spojrzała na niego, czekając.
- Nie wstydź się tego, że boisz się burzy. Wciąż. - Zaśmiał się. - Ten atak na moje życie też już ci wybaczyłem.

Po zaparzeniu ciepłego kakao, usiedli w salonie, gdzie światło zdecydowanie było lepsze. Małe płomyczki oświetlały pomieszczenie w dość spektakularny sposób, można by rzec, że nawet i romantyczny.
Deszcz za oknem wciąż szalał, zupełnie jakby ktoś puścił wodę z wężów ogrodowych z całej dzielnicy. Pen w towarzystwie Styles'a wreszcie przestała się stresować, więc atmosfera zrobiła się nieco luźniejsza, choć temat rozmowy pozostawał ciężki.
Rozmawiali o ślubie Harry'ego i Laury a z każdym zdaniem, konwersacja się zaostrzała.

- ...oboje myślimy, że to wszystko potoczyło się zbyt szybko. - Ciągnął kłamstwo, nie potrafiąc powiedzieć jej prawdy.

Penelope przez ten cały czas, siedziała cicho, prawie, że nie mrugając, słuchała jego monologu. Stresował się przy tym jak mało, kto. Wzrokiem uciekał od jej i zdecydowanie zbyt często pocierał swój kark.
Po skończeniu tego, czego w zasadzie brunetka nie słuchała, odezwała się, podnosząc dłoń, dla zaakcentowania dość ostrych słów w jego kierunku.
- Mówisz mi te wszystkie kłamstwa, ponieważ brzmią lepiej?
Harry otworzył szerzej oczy. Gdy nie mógł wydusić z siebie słowa, Penelope pod wpływem przypływu odwagi, kontynuowała.
- Nie poznaję cię, Harry. Kiedy straciłeś tą pewność siebie, której po części nauczyłam się od ciebie? Jasne, rozumiem, że nie jesteśmy, blisko, ale wciąż możesz mnie nazwać przyjaciółką. Powiedz, o co chodzi, naprawdę. Chyba, że jesteś tchórzem.

Harry, tchórzem? Mogła nazwać go niezdecydowanym, zagubionym, rozkapryszonym niekiedy, nawet zgodziłby się na roztrzepanego, ale nie na tchórza. W przeciwieństwie do kobiety siedzącej naprzeciwko, on nie chciał porzucić pracy, byle by uciec jak najdalej. I to ona miała czelność nazwać go tchórzem?!

W mgnieniu oka stanęli na równe nogi, niczym rozjuszone zwierzęta, gotowe do walki. Patrzyli sobie w oczy, jakby ciskając do siebie piorunami. Weszli na teren potyczki, z której nie było odwrotu.
- Ja tchórzem? W takim razie jak nazwiesz siebie? Ja nie chciałem porzucić pracy i wyjechać bez słowa, dalej niż pieprz rośnie, Porter.
Teraz to Penelope stanęła jak wryta, przeklinając w myślach Lopez'a, który musiał wyśpiewać wszystko Harry'emu. Czuła się naga, zapewne lokowaty znał już całą prawdę, więc oczywistym było, że Penelope była bezbronna.
Nie mogąc znieść sposobu, jakim teraz patrzył na nią mężczyzna, spuściła wzrok na dół, zmieniając barwę głosu, na łagodniejszy.
- A niby, co miałam zrobić? Jeśli nie jesteś tchórzem, powiedz prawdę.

I wtem podszedł do niej, blisko. Chwycił jej policzki w dłonie, tak, aby przez cały czas patrzyła tylko na niego. Wciąż górował nad Penelope wzrostem. Trzymał w dłoniach swój świat, zupełnie tak jak dawniej, jak gdyby ten cały żart, jakim stało się jego teraźniejsze życie, nie miało miejsca. Czuł jak zadrżała pod wpływem jego dotyku, jednak pocieszającym faktem było to, że go nie odrzuciła.
- Wszystko, dosłownie wszystko, nabrało tak zawrotnego tempa w moim życiu, Penelope. W pewnym momencie, robiłem to, czego oczekiwano ode mnie, albo jak być powinno, zdaniem innych. Straciłem kontrolę nad swoim życiem, zupełnie tak jakbym oddał je w czyjeś inne ręce. Później pojawiłaś się ty, tak samo roześmiana i roztrzepana jak dawniej...

Penelope nie mogąc się opanować, uroniła jedną łzę, którą natychmiast starł kciukiem.

- Wiesz, dlaczego, to wszystko się tak potoczyło?
- Harry... - powiedziała słabo, czując, że to wszystko źle się skończy.
- Ponieważ nigdy nie przestałem ciebie kochać a gdy pojawiłaś się ponownie, uświadomiłaś mnie tylko, w jak wielkim gównie jestem. Nie kocham Laury, kocham ciebie. To jest ten cholerny powód. Wiem, że czujesz się tak samo beznadziejnie, jak ja.
Nie kryjąc już nic, powiedziała pewna siebie, jak niczego innego.
- Tkwimy w tym wszystkim razem, Harry.

Później, sytuacja przybrała zupełnie innego tempa. Zupełnie tak jak być powinno, dużo, dużo szybciej.
Przy odgłosie uderzających kropel deszczu o parapet, oświetlani przy blasku różnorakich świec, przesiąknięci ich aromatem złączyli swoje usta, początkowo niepewnie. Bojąc się swoich czynów i pragnień. Penelope powolnymi ruchami, oplotła dłońmi początkowo jego nadgarstki, by po chwili sunąc nimi po jego ramionach, na końcu wplatając je w brązowe włosy. Tęskniła za każdą jego małą rzeczą.
Gdy poczuł, że spragniona jest jego dotyku tak samo jak on, oplótł ciaśniej ramionami, drobne ciało, zupełnie tak, jakby zaraz chwila, w jakiej trwali miała zniknąć a wszystko, co teraz się działo, rozwiać, pozostawiając go w pustce, jaką czuł od bardzo dawna.
- Kocham cię... Tak bardzo cię kocham.

Penelope mogła zachować swoje myśli dla siebie, wciąż raniąc swoje serce, co rusz to nowym ostrzem każdego dnia, jednak ta chwila, ten moment, utwierdził ją w uczuciach do mężczyzny, w którego ramionach czuła się najbezpieczniej. Dawało jej oparcie, więc pierwszy raz od dłuższego czasu, zrobiła coś dla siebie. Dla nich. Wypowiedziała słowa, które cały czas huczały z tyłu jej głowy. Chciałaby wiedział.
- Dobrze wiedzieć. - Uśmiechnął się czarująco, opierając czoło o jej.

Później składał szybkie, niewinne pocałunki na obu jej policzkach, czubku nosa, czole i czubku głowy. Patrzyła na niego z uwielbieniem, bowiem wreszcie wydarzył się moment, na który tak długo czekała, nie mając pewności, czy kiedykolwiek nadejdzie.
- Obiecuję, że wyjdziemy z tego gówna razem, Penelope.

Przytaknęła głową, uśmiechając się do Harry'ego. Nie mogła mu nie wierzyć, powiedział to z pewnością w głosie, jakiej jeszcze nigdy, u nikogo nie słyszała.

W pewnej chwili usłyszeli głosy, dochodzące z podwórka i szczęk zamka drzwi frontowych. Oboje zesztywnieli, wciąż obejmując siebie nawzajem.
Nie rozumiejąc, o co chodzi, spojrzał na nią z lekkim przerażeniem w oczach a ta, wybuchła śmiechem zasłaniając usta dłonią.
Następnie usłyszeli wołający głos, dochodzący z przedpokoju, który oboje znali, aż za dobrze.
- Pene? Kochanie, gdzie jesteś? Babcia już wróciła!

No i się stało! :)
Proszę, nawet tych 'niewidocznych' czytelników o jakiś znak, że przeczytaliście ten rozdział. Każdy komentarz, spam, gwiazdka, jest dla mnie naprawdę wielką uciechą.

Perfect | Home |h.s| ✔️Where stories live. Discover now