Rozdział 18

744 112 6
                                        

Zjeść i wrócić. Zjeść coś w końcu i wrócić. Rozejrzałem się dookoła. Cały las pokrywała warstwa śniegu. To był pierwszy taki rok. To był pierwszy rok, w którym nie cieszyłem się z nadejścia tak wspaniałej pory roku. Pragnąłem by już odeszła daleko stąd i na długo.

Jest! Sarenka. Większy posiłek niż się tego spodziewałem. Szybko ruszyłem w pościg. Trwał on dłużej niż bym tego chciał. W końcu jednak poczułem w ustach smak ciepłego mięsa. Pożywiałem się dość zachłannie. Jakby ktoś zaraz mógł mi ukraść mój posiłek.

Wracałem do domu żwawym kłusem. Zastygłem w bezruchu widząc dwójkę turystów na szlaku. Coraz rzadziej ich widywałem z dwóch powodów. Pierwszym była pora roku, która wielu zniechęcała do wypraw po okolicy. Drugim był fakt, że ostatnio coraz rzadziej wychodziłem z domu.

Już dawno nie jadłem żadnego człowieka. Wszystko byłoby w najlepszym początku, gdyby nie to, że te dwunożne stworzenia były podstawą diety mojego gatunku. Tylko dwójka. Nikogo w okolicy nie było widać. Taka okazja może mi się już nie powtórzyć. Może jednak nie powinienem...? Co ja pierdole? Jasne, że powinienem!

Zerwałem się do biegu, kierując się wprost na spacerującą parę. Dojrzeli mnie szybciej niż się tego spodziewałem. Zaczęli krzyczeć i uciekać. Uśmiechnąłem się. Sprawiali mi tylko większą frajdę. Dorwałem tylko jednego z ludzi. Po niższym głosie wnioskowałem, że był to mężczyzna. Kobieta piszczała i krzyczała widząc, jak targam jej chłopaka w głąb lasu. Wyrywał się, lecz nie zwracałem na to większej uwagi.

Zatrzymałem się dopiero po kilku minutach. Nie chciałem posilać się zbyt blisko ścieżki. Wyplułem z ust jego nogawkę, którą dotychczas trzymałem. Mężczyzna zerwał się do ucieczki. Szybko doskoczyłem do niego powalając go na ziemię.

Jego krzyki szybko ucichły. Jego grube ubranie nieco mi przeszkodziło w posiłku. Starałem się za bardzo nie zniszczyć jego kurtki. Mogła okazać się przydatna. Nim zabrałem się za porządną konsumpcję, pozbyłem się jej z niego.

Po najedzeniu się ruszyłem do domu. Znajdując się na dobrze znanej polance skierowałem się w stronę jeziora. Zrobiłem dziurę w płytkim lodzie, by móc się napić. Musiałem także zmyć krew z pyska. Dopiero teraz mogłem zaszyć się w wnętrzu domu.

Kurtkę zjedzonego mężczyzny zostawiłem przed drzwiami sypialni. Nie chciałem jej teraz używać. Cicho zakradłem się do pokoju. Mój wzrok od razu powędrował w stronę łóżka. Widziałem unoszącą się parę, która miała swe źródło w ustach Kapturka. Dyszał, z nieschodzącym grymasem na twarzy.

Zbliżyłem się do niego. Zmarszczyłem brwi. Nadal nie wyglądało to dobrze. Miałem wręcz wrażenie, że jego stan się pogarsza. Kapturek pod dwoma kołdrami drżał z zimna, a jego twarz była czerwona, widocznie rozpalona. Miał gorączkę, zimne poty, doskwierał mu również brak apetytu.

Pilnowałem by nie wychodził z łóżka. Przynosiłem mu do przykrycia i ogrzania wszystko co tylko było dostępne. Mieliśmy jakieś tabletki przeciwgorączkowe. Chłopak wziął je, gdy tylko to się zaczęło, lecz niezbyt pomogło. Nie miałem żadnych lekarstw, które mogłyby mu pomóc. Przede wszystkim nie wiedziałem co mu jest. Musiał się przeziębić, co w taką pogodę, co w takich warunkach nie było wcale trudne. Miałem tylko nadzieję, że nie wywiązało się z tego jakieś zapalenie lub coś gorszego.

Czuwałem przy nim przez cały czas. Prawie w ogóle nie sypiałem. Ciężko było mi stwierdzić ile to już trwa. Kilka dni? Tydzień? Dłużej? Nie zwracałem uwagi na mijający czas. Moja uwaga skupiała się wyłącznie na Czerwonym Kapturku.

RównonocOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz