Rozdział 3

197 34 26
                                    

Amy

- Amy! Musimy już jechać! - słyszę poirytowany głos mojego brata, dochodzący z dołu. No dobra, zrobię mu tą przyjemność i szybciej skończę się szykować. Przeczesuję długie, blond włosy i odkładam szczotkę na małą toaletkę z lustrem. Przed wyjściem zerkam jeszcze na pokój. Jest czysto i schludnie, tak jak ma być. Nie jestem w stanie się skupić, jeśli coś nie stoi na swoim miejscu. W przeciwieństwie do mojego 'kochanego' braciszka.
- No nareszcie - burczy Daniel, gdy schodzę na dół. On to napewno się dzisiaj nie czesał. Każdy kosmyk włosów skierowany jest w inną stronę. Pod pachą trzyma jednak teczkę, w której pewnie posegregował wszytkie artykuły. Śmieję się cicho. Typowy Daniel.
- Nie narzekaj - uśmiecham się i klepię go lekko po ramieniu. Wchodzę na chwilę do kuchni, gdzie mama wkłada naczynia do zmywarki. Taty nie widzę, więc pewnie jest w pracy. Pracuje w porcie, w klubie żeglarskim i czasami nawet w niedziele go potrzebują. Często mówimy tacie, że się przepracowuje, ale on twierdzi, że to sprawia mu przyjemność. Jak zawsze, musi postawić na swoim.
- Idziecie już? - pyta mama, prostując się i przeczesując swoje krótkie, blond włosy. Cała nasza rodzina jest jasnowłosa i niebieskooka. Pamiętam nawet, jak kiedyś ktoś mi powiedział, że myślał, że jestem szwedką. No cóż, był w błędzie.
- Tak, wrócimy za jakieś dwie godziny - odpowiadam i zabieram trzy jabłka ze stołu, jedno dla Jess.
- Bawcie się dobrze i uważajcie - mama uśmiecha się lekko, a my kierujemy się do wyjścia.
- Myślisz, że nas wóz wytrzyma? - śmieję się. Zanim pojedziemy do Warda, musimy zahaczyć o Jess
- Trochę wiary w niego - odpowiada zirytowany Daniel i wjeżdża na główną drogę. Mieszkamy na obrzeżach Camden, więc do Jess mamy jakieś siedem minut drogi.
Jedziemy w ciszy, zmagając się z własnymi myślami.

- Hej! - Jess otwiera drzwi, gdy stajemy przed jej domem. Postanowiliśmy podejść na nogach, żeby nie denerwować rodziny Wardów nieznanym samochodem na ich podjeździe. Poza tym, lepiej nie przemęczać naszego Chevroleta, jeszcze zgaśnie na środku drogi. - Gotowi?
- Jak zawsze - odpowiada Daniel, unosząc do góry granatową teczkę. - Chodźmy już lepiej.
- Jak skręcimy w prawo, to za jakieś pięć minut powinniśmy być na miejscu - informuję ich. Po drodze mija nas tylko kilka samochodów. Jest sobota, więc nikt sprawnie nie funcjonuje przed południem. No, może oprócz taty, ale to inna sprawa. Patrzę do góry. Na niebie gromadzą się ciemne chmury, wkrótce pewnie zacznie padać. Musimy się pospieszyć.

Po chwili dochodzimy na miejsce. Naszym oczom ukazuje się niski, mały domek, stojący wśród drzew. Trawnik przed domem jest równo przystrzyżony, a wokół domu rosną wypielęgnowane krzewy. Idziemy kamienną ścieżką i dochodzimy do drzwi frontowych. Jess przyciska dzwonek. Czekamy dobrą chwilę i wreszcie drzwi się otwierają. Stoi w nich kobieta, napewno jest już po osiemdziesiątce. Jej siwe włosy upięte są w kok, a niebieskie oczy spoglądają na każdego z nas.
- Tak? - pyta cichym, delikatnym głosem.
- Dzień dobry, przepraszam, jeśli przeszkadzamy - zaczynam szybko. Nie mogę teraz dopuścić Daniela do głosu, bo jeszcze ją wystraszy. - Jesteśmy uczniami tutejszego liceum i pracujemy nad projektem na temat masakry z 1975 roku. Podobno pani mąż się tym wtedy zajmował i jeśli nie macie państwo nic przeciwko, chcielibyśmy zadać parę pytań na ten temat.
- Tak, proszę - uśmiecha się nieśmiało i wpuszcza nas do środka. - Wchodźcie, zaraz będzie padać.
Idziemy za panią Ward w głąb korytarza i trafiamy do małego salonu. Jest urządzony staromodnie, ale wydaje się być przytulny.
Na jasnej sofie siedzi starszy mężczyzna i czyta gazetę. Gdy wchodzimy, unosi wzrok zza okularów.
- Dzień dobry - mówi Jess, a pani Ward podchodzi do męża i tłumaczy mu, co tu robimy.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy - mówię, udając wyrzuty sumienia. - Nie zajmiemy dużo czasu.
- Nie, nie, chętnie odpowiem na wasze pytania - mówi i odkłada na bok gazetę. Stara się zmienić pozycję, ale rezygnuje i krzywi się z bólu. - Starość nie radość, sami tego doświadczycie, gdy będziecie mieli prawie 90 lat. Siadajcie. Marge, kochana, może zrobisz im herbatę?
- Dziękujemy - odpowiada Jess, gdy siadamy obok Josepha Warda.
- Pracujemy nad projektem o niewyjaśnionych zjawiskach lub zdarzeniach. Wybraliśmy masakrę z 75 roku, bo według nas to zdarzenie nie zostało dokładnie wyjaśnione. - zaczyna Daniel, wyjmując z teczki notatki. - Mamy dosłownie parę pytań.
- Proszę, pytajcie - odpowiada spokojnym głosem.
- Przeczytaliśmy wiele artykułów na ten temat, większość z nich mówi o suchych faktach. Jednak znaleźliśmy wzmianki o tajemniczej kobiecie, co bardzo nas zainteresowało. Co się stało, gdy ją zobaczyliście?
- Nic nadzwyczajnego, powiem wam to, co już wiecie. O tym też sporo mówiono.
- To dlaczego nie wzięto pod uwagę jej obecności podczas śledztwa? - pytam, spoglądając na Warda. W tym momencie jego żona, Marge, przynosi nam herbatę. Próbuję. Gorzka. Czy starsi ludzie naprawdę nie wiedzą, co to jest cukier.
- Nie wzięto jej pod uwagę, bo szybko znaleziono dowody oskarżające Paula White'a. A były to niepodważalne dowody.
- A co jeśli tak naprawdę jest on niewinny? Tylko przypadkiem dowody okazały się trafne? - do rozmowy włącza się Jess.
- Moim zdaniem nie dało się ich podważyć, były zbyt mocne.
- Ale co, jeśli jednak się dało? Nie należało szukać dalej, przynajmniej spróbować? Albo sprawdzić tą kobietę? - Daniel drąży temat.
- Takie są procedury. Masz dowody, to masz winnego. A wierzcie mi, to byłyby idealne dowody.
- No właśnie, a co jeśli były zbyt idealne? Ktoś to zaplanował? - Daniel nie daje mu spokoju.
- Tu już nie ma czasu na gdybanie... Jak masz na imię?
- Daniel.
- Nie ma czasu na domysły, Daniel.
- Dobrze, wróćmy do ofiar. Czy łączyło je jeszcze coś, opró z braku oczu, języka i uszu? - Jess przerywa napiętą atmosferę.
- Nie, były to zupełnie przypadkowe ofiary. Obrażenia, jakie miały, wskazywały, że White nie miał współczucia, był chory psychicznie.
- Jeśli to był White - burczy Daniel.
- Ostatnie pytanie - przerywa Jess. -Krążą plotki, że kobieta niosła ze sobą dziecko. Czy to prawda?
- Tak, sam to powiedziałem dziennikarzowi. Trzymała na rękach dziecko, więc ono też napewno zginęło - odpowiada. - Macie coś jeszcze? Możecie też spytać mojego kolegę po fachy, Henry'ego Poole'a.
- Chyba już nie, dziękujemy. Nasi znajomi pojechali do niego - odpowiadam i wstaję. To samo robią Jess i Daniel.
- Jakbyście na coś wpadli, to przyjdźcie. Zaciekawiła mnie wasza praca - mówi na pożegnanie Ward.
- Już wychodzicie? - do salonu wchodzi Marge Ward. - Akurat zaczęło padać.
- Nic nam się nie stanie, nie jesteśmy z cukru - odpowiada z uśmiechem Jess. Cukru, którego brakowało w herbacie, myślę z irytacją.
Gdy wychodzimy na zewnątrz, okazuję się, że porządnie leje. Cholera, Daniel, trzeba było podjechać tutaj tym gratem.
Po kilku minutach szybkiego truchtu, docieramy do domu Jess, która zaprasza nas na chwilę do środka.
- I co o nim myślicie? - pytam, gdy siedzimy już w pokoju Jess. Jej mama zrobiła nam herbatę. Z cukrem.
- Nic konkretnego nam nie powiedział - odpowiada gospodyni, wzdychając.
- Albo nie chciał nam wyjawić tych konkretów - mówi konspiracyjnie Daniel, wycierając mokre włosy ręcznikiem.

Cisza przed burząOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz