Rozdział 6

159 24 5
                                    

Elizabeth

- Tak, mamo. Jeszcze dużo nam zostało do zrobienia. Wrócę później. Wiem, że jest już wieczór, spokojnie, Tom mnie odwiezie. Pa! - informuję moją mamę i szybko się rozłączam. Wzdycham głęboko. Zawsze wszystko mówię moim rodzicom, a teraz kłamstwo tak łatwo mi przyszło.
- Nie martw się - Tom spogląda szybko w moją stronę i odwraca wzrok, patrząc na drogę. - Zakładam, że nie zajmie nam to dużo czasu. Chociaż nie wiem, co teraz będzie.
- Nie martwię się - mówię krótko. - To moja mama zawsze panikuje. Gdy byłam mała, musiałam wracać do domu przed zmrokiem, bo się o mnie bała. Do dziś jest dość nadopiekuńcza.
- Moja też - odpowiada cicho Tom. - Miałem przez to tylko kilku przyjaciół, ale nieważne, to nie jest historia na tę chwilę.
- Będę czekać na kontynuację - odpowiadam i patrzę przed siebie. Jedziemy w bezpiecznej odległości od samochodu ojca Toma, bez świateł. Minęło już dobre kilka minut, a jeszcze nie dojechał na miejsce. Zakładam, że celem jest dom Mitchellów.
- Nie podjedziemy pod sam dom, od razu nas zauważą - informuje mnie Tom. - Wjadę na jakąś drogę leśną przy ich polu golfowym, tak będzie bezpieczniej.
- To chyba już blisko - mówię, rozglądając się na boki. Już jakiś czas temu skręciliśmy w ulicę Beauchamp, a Mitchellowie mieszkają na jej końcu.
- Faktycznie. Patrz - Tom wskazuję na oświetlony obiekt przed nami. - Pole golfowe Mitchellów.
Nagle skręca i zatrzymuje się w ciemnym miejscu otoczonym drzewami. Wychodzimy ostrożnie na zewnątrz. Znajdujemy się na skraju lasu.
- Chodź, szybko - mówi Tom. - Musimy zdążyć wejść do środka.
Rusza szybko do przodu, a ja za nim. Zaczyna się robić zimno. Zaczął się październik, a wieczory są coraz chłodniejsze. Widzę parę unoszącą się przede mną, gdy wypuszczam powietrze. Otulam się ciaśniej kurtką.
- Brama jest jeszcze otwarta! - informuje chwilę później i wskazuje skinięciem głowy. Przed nami majaczy się kamienny mur, oddzielający dom i klub golfowy od świata zewnętrznego.
- Mam nadzieję, że nie mają tu kamer - szepczę i rozglądam się dookoła, gdy znajdujemy się blisko żelaznej bramy.
- Chyba nie - odpowiada cicho i przechodzi na teren posesji Mitchellów. Robię to samo, z lekkim zawahaniem i przechodzę na teren absurdalnego bogactwa.
- Widzę ich - Tom kuca pod obszernym krzewem rosnącym pod murem. Zerkam w tę samą stronę i moim oczom ukazuje się tata Toma rozmawiający z Robertem Mitchellem. Stoją na wielkim podjeździe, kilkadziesiąt metrów od nas. Słyszę gniewne, podniesione głosy. Siadam obok Toma, wytężając wzrok i słuch.
- Masz mi to wszystko wytłumaczyć! - rzuca wściekle ojciec Toma.
- Zamknij się - odpowiada Robert Mitchell. Nie widzę go dokładnie, bo jest ciemno i stoi w nieoświetlonym miejscu, w cieniu ogromnego domu. - Chodźmy do mojego gabinetu w klubie. Jeszcze Jake nas usłyszy. Poza tym wszystko tam jest.
Wyłania się z cienia i zauważam jego sylwetkę. Jest wysoki, dobrze zbudowany, ma ciemne, zaczesane do tyłu włosy. Wygląda tak, jak go zapamiętałam, a widziałam go tylko kilka razy.
Rusza do przodu, w głąb posesji, a za nim kieruje się burmistrz. Widać, że jest zdenerwowany, przeczesuje włosy. Zupełnie tak, jak Tom.
- Idziemy za nimi. Rób to, co ja - szepcze Tom i wstaje. Wychodzi zza linii krzewów i wielkimi susami dociera do budynku. Powtarzam to samo, mniej zgrabnie, i staję obok.
- Musimy się pospieszyć, bo inaczej nie wejdziemy do środka - mówię.
- Czyli wchodzimy, świetnie. Nie proponowałem tego, bo myślałem, że nie będziesz chciała.
- Bez ryzyka nie ma zabawy - odpowiadam i wzruszam ramionami.
- Nie wiedziałem, że taka z ciebie buntowniczka - mówi, uśmiechając się.
- Popatrz na siebie - odwzajemniam uśmiech. - Chodźmy.
Tom rusza przodem. Idziemy wzdłuż domu, a potem przemykamy między wieloma drzewami rosnącymi w ogrodzie. Po kilku chwilach docieramy do budynku klubu golfowego. To tutaj odbyła się ta beznadziejna impreza na koniec lata.
- Przed chwilą weszli - Tom patrzy w moją stronę. - Byłem tu kilka razy z ojcem, wiem, gdzie jest biuro. Jeśli drzwi wejściowe nie skrzypią to uda nam się wejść do środka.
- A co jeśli zaskrzypią?
- To jesteśmy w dupie. Dosłownie.
- Świetnie. Najwyższy czas się przekonać - mówię z udawanym optymizmem w głosie. Podchodzimy cicho do szklanych drzwi z drewnianą ramą. Tom wzdycha ciężko i łapie za uchwyt. Popycha je do przodu. Nie wydają żadnego odgłosu. Wypuszczam powietrze ze zdenerwowania i wchodzę do środka.
Tom delikatnie zamyka drzwi i przykłada palec do ust. Znajdujemy się w stosunkowo krótkim korytarzu. Podłogi wyłożone są ciemnymi płytkami, a na ścianach wiszą zdjęcia golfistów. Z końca dobiegają nas głosy.
- Tam jest gabinet Mitchella - informuje Tom głosem cichszym od szeptu. - Możemy spróbować ukryć się w pomieszczeniu obok, może będziemy dobrze słyszeć.
Potakuję głową i drepczę cicho za nim. Czuję mocne bicie serca, tak bardzo się boję. Głosy stają się coraz głośniejsze. Dochodzimy do pokoju obok gabinetu i wchodzimy do środka. Wygląda jak salon, na środku stoi wielka, skórzana kanapa, wokół kilka foteli, a w ścianę wbudowany jest spory kominek. Jest w nim jeszcze jedno, o wiele mniejsze pomieszczenie. To chyba łazienka.
Tom łapie mnie za rękę i prowadzi za otwarte drzwi. Stajemy obok siebie w małej, trójkątnej przestrzeni. Czuję, jak wypuszcza ze zdenerwowaniem powietrze.
- To na wszelki wypadek, gdyby nagle wyszli z gabinetu - tłumaczy cicho. - I tak wszystko słychać.
- Wszystko zaczęło się pieprzyć, Robert! - mówi tata Toma. - Miałeś nad wszystkim panować.
- Tak, sytuacja wymknęła się spod kontroli - odpowiada Mitchell. - Wszystko przez ciebie. Gdybyś nie ty, moje życie byłoby o wiele spokojniejsze!
- Nie wiń teraz mnie. Mogłeś bardziej panować nad wszystkim. I teraz kręci się tu szeryf, do jasnej cholery.
- Miał nie przyjeżdżać - Mitchell wzdycha. - Nie wiedziałem, że zainteresuje się tak nieważnym morderstwem.
- Kurwa, niestety - burmistrz jest zirytowany. - Czy sejf jest bezpieczny?
- Tak, jest tylko jeden klucz, dobrze go chowam - odpowiada i słyszę dźwięk uderzania o coś metalowego.
- I niech tak zostanie. Ford nie może tego zobaczyć. Nikt nie może.
- Mhm.
- Robert, wszyscy wpadniemy, kiedy to ujrzy światło dzienne, nieważne, kto, jaki miał w tym udział.
- Zdaję sobie z tego sprawę, Arthurze.
- I tak ma być, tak ma być.
- Wiesz, że i tak będziesz musiał pogadać z szeryfem?
- Wiem - stęka burmistrz. - Spławię go. Jeszcze wymyśli coś głupiego.
- Nie może wiedzieć, że współpracujemy, bo zacznie szukać głębiej.
- Racja. Dam radę.
- Świetnie.
- Jeszcze jedno. Mój syn wspominał mi, że pracują ze znajomymi nad jakimś projektem na temat masakry.
- Mhm. Co w związku z tym?
- Robert, kurwa! Ogarnij się! Tym bardziej musisz pilnować sejfu.
- Spokojnie, od teraz wszystko pod kontrolą.
- Trzymam cię za słowo. Masz nie pieprzyć na prawo i lewo o tym, co tu się dzieje.
- Kurwa, już to mówiłeś.
- Wiem. Pójdę już - informuje burmistrz.
- Odprowadzę cię - słyszę odgłos odkładanych szklanek i szurania butów. Wychodzą na korytarz. Łapię Toma za rękę i wstrzymuję powietrze. Przechodzą obok 'salonu' i idą dalej, w kierunku wyjścia.
- Poczekaj chwilę - Mitchell zatrzymuje się chyba przy drzwiach frontowych, a ja dostaję małego zawału serca. - Włączę tylko alarm. No wiesz, dodatkowa ochrona.
Czuję, jak rozpadam się na kawałki i szybko zerkam na Toma. Widzę w jego oczach przerażenie. Wychyla głowę zza drzwi i zaczyna się rozglądać po pokoju. Wzdycha cicho.
- Nie ma w tym pomieszczeniu czujników ruchu - szepcze. - Spokojnie.
Staram przypomnieć sobie, jak się oddycha i słyszę pikanie guziczków od alarmu. Po chwili Mitchell zamyka drzwi. Słyszę chrzęst klucza i zapada głucha cisza.
- Tom? - pytam, a głos mi drży. - Co my teraz zrobimy?
- Zostaniemy - spogląda w moje oczy. - Zostaniemy do rana.
- Ale... - zaczynam.
- Ellie, sam jestem przerażony. Nie dość, że staram się przetrawić tamtą rozmowę, to jeszcze dzieje się to.
- A jakby spróbować jakoś się wydostać?
- Włączył alarm. Nie wiem, jak jest w innych pomieszczeniach.
- W sumie, masz rację. Rodzice nie byliby zadowoleni, jakby musieli odbierać mnie z posterunku.
- Moi też nie - wzdycha. - Do końca życia miałbym areszt domowy.
- Lepsze to, niż prawdziwy areszt - śmieję się nerwowo.
- Chwila! A Jake? - pyta nagle Tom. - Przecież jest tu Jake, może nam pomóc.
- O boże, masz rację - otwieram oczy ze zdumienia i sięgam do kieszeni po telefon. Ponownie rozpadam się na kilka części. - Cholera, rozładował się.
- Czekaj - mówi Tom i sprawdza swoje kieszenie. - Kurwa, zostawiłem go w samochodzie!
Podchodzi do ściany i uderza z nią z całej siły. Klnie jeszcze kilka razy. Podchodzę do kanapy i opadam na nią.
- Kto wie, kiedy uda nam się wyjść.
- Cicho, Ellie. Nie możesz tak myśleć - Tom podchodzi i siada obok. - Mitchell napewno rano tu przyjdzie i wtedy się wymkniemy, okej?
- W sumie to tylko kilka godzin - staram się brzmieć pozytywnie i pociągam nosem. Nie płacz, Ellie. - Przynajmniej mamy łazienkę.
- Damy radę - Tom posyła mi promienny uśmiech. - Nie możemy tylko wyjść z tego pomieszczenia i będzie dobrze.
- Gorzej z jedzeniem - uśmiecham się lekko.
- Gorzej - odpowiada. - Ale rano, gdy wyjdziemy, pójdziemy na naleśniki.
- Na naleśniki? - śmieję się cicho. - Obiecujesz?
- Tak - uśmiecha się, a w ciemnościach widzę lekki zarys dołeczków.
- Co sądzisz o tej rozmowie?
- Oni ukrywają coś bardzo ważnego. Coś na temat masakry. Tylko co?
- No właśnie, cholera, z tym będzie problem.
- Mamy całą noc na wymyślenie, co zrobić dalej - uśmiecham się blado. - I to w takich luksusach.
- W takiej wylęgarni zła na pewno wymyślimy coś niecnego - odpowiada. - Moja matka już pewnie panikuje, że mnie nie ma.
- To mamy jeszcze jeden problem do przemyślenia. Co zrobić, żeby rodzice nas nie zabili rano.
- Doskonale - odpowiada Tom. Wstaje i zaczyna krążyć po pokoju. Wykorzystuję okazję i wyciągam się na kanapie i patrzę w sufit. Po jakimś czasie Tom opada na fotel w ciszy.
Nie mam siły nic mówić. Myślę o rozmowie burmistrza z Mitchellem, tajemniczym sejfie, naleśnikach i wściekłych rodzicach.

Cisza przed burząOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz