Rozdział 7

130 21 5
                                    

Elizabeth

Siedzę na krześle obok Toma. Nie rozmawiamy ze sobą, zmagamy się z własnymi myślami. Kilkanaście minut temu przyjechaliśmy na posterunek. Dwóch niezbyt sympatycznych policjantów kazało nam usiąść i na nich poczekać. Zniknęli za jakimiś drzwiami i do tej pory nie wrócili.
Zamykam oczy i wzdycham. Czuję na sobie wzrok Toma, ale walczę z tym, aby na niego nie spojrzeć. Nie dam rady.
Ciszę przerywa krzątanina recepcjonistki, kobiety po pięćdziesiątce. Przedstawiła nam się jako Wanda Bibbs. Wygląda na osobę surową, z zasadami. Może to dlatego pracuje w policji?
Nagle drzwi, za którymi zniknęli policjanci, otwierają się i wychodzi jeden z nich. Jest dość młody, ale patrzy na nas surowym wzrokiem. To on celował w naszą stronę.
- Do środka - rzuca krótko i wskazuje w stronę otwartych drzwi. Wstajemy bezgłośnie i idziemy w tamtym kierunku. Moim oczom ukazuje się nieduży pokój z biurkiem i kilkoma krzesłami. Siedzi już przy nim drugi policjant. Jest o wiele starszy od pierwszego i ma wielkie, siwe wąsy. Jak można wyhodować je aż tak duże? Gdyby nie zależało mi na mojej wolności, od razu bym go zapytała.
Starszy policjant patrzy na nas spode łba i wskazuje na dwa krzesła przed jego biurkiem. Siadamy, a młodszy zamyka drzwi i przy nich staje.
- Wasi rodzice zostali poinformowani o tym incydencie. Za chwilę powinni się tu zjawić i wtedy mi wytłumaczycie, po jaką cholerę włamaliście się do Mitchellów - syczy wąsacz. Widzę po nim, że nie chce mu się czekać, najchętniej przesłuchałby nas od razu.
Blednę na myśl, że rodzice tu będą. Zabiją mnie na miejscu. Zawsze byłam dobrym dzieckiem, nie sprawiałam żadnych kłopotów. A teraz będą myśleć, że mają córkę kryminalistkę. Doskonale.
- Ale.... - zaczynam, chcąc zapytać, czy nie możemy zacząć już teraz. Ponownie czuję na sobie wzrok Toma, więc mocno wpatruję się w siedzącego wąsacza.
- Żadnych 'ale', panno Jensen - warczy. - Poczekamy na rodziców i wtedy zaczniecie gadać. I radzę to zrobić bez zbędnych kłopotów, bo będę musiał zawiadomić szeryfa.
- Czy szeryf nie ma już własnych problemów? - pyta Tom.
- Nie twoja sprawa, MacCallister. Na twoim miejscu zastanawiałbym się, co zrobić, żeby polepszyć reputację ojca. Bo po czymś takim nie będzie najlepsza.
- A pan mógłby... - zaczyna, ale nie kończy, bo nagle drzwi otwierają się na oścież, miażdżąc przy okazji młodszego policjanta. W progu staje rozwścieczony burmistrz, a za nim jego żona z niewyraźną miną.
- Thomas - wyrzuca z siebie. - Co to kurwa ma być?!
- Arthur, spokojnie - pani MacCallister kładzie mu rękę na ramieniu, ale on od razu ją strąca. Spogląda na niego z zaskoczeniem i nerwowo poprawia zadbane, ciemne włosy.
- Nie. Masz mi od razu wszystko wyszczekać, gówniarzu. Jasne? - podchodzi do Toma i szarpie go do góry.
- Panie MacCallister! - wąsacz wstaje niezadowolony. - Takim sposobem niczego nie osiągniemy! Radziłbym usiąść spokojnie i poczekać na państwa Jensen. Wtedy będziemy mogli zacząć.
- Kurwa - burmistrz jeszcze raz klnie pod nosem i opada na ciemną kanapę stojącą pod ścianą. Pani MacCallister wychodzi z cienia męża i podchodzi do syna.
- Wszystko dobrze? - pyta cicho. Spoglądam na nią, widzę strach w jej oczach.
- Nie widać? - odpowiada szorstko Tom. Matka patrzy na niego jeszcze chwilę, po czym wzdycha i siada obok męża. Poprawia swoją prawdopodobnie bardzo drogą, granatową sukienkę i spogląda w sufit.
Chwilę później drzwi ponownie się otwierają, ale młodszy policjant tym razem nie zostaje zmiażdżony.
- Ellie! Tak bardzo się martwiłam! - rzuca moja mama i podchodzi do mnie szybko. Nachyla się i całuje w czoło. Siedzę nieruchomo, nie jestem w stanie nic powiedzieć. Rozglądam się dookoła i widzę wchodzącego tatę. Patrzy na mnie, ale nic nie mówi.
- Dzień dobry - rzuca tylko do policjantów i McCallisterów. Podaje rękę burmistrzowi, który wstaje i niechętnie nią potrząsa.
- Możemy wreszcie zaczynać? - burczy burmistrz. - Nie mam zbyt wiele czasu.
- Arthurze, znajdziesz czas - upomina go żona i staje za synem, obok męża.
Moi rodzice robią to samo, czuję za plecami ich obecność.
- Zostaliście złapani na ucieczce z posiadłości Mitchellów dzisiaj rano, koło godziny dziesiątej. Dostaliśmy wezwanie, bo włączył się alarm, którego wy zapewne uruchomiliście - zaczyna wąsacz, zwracając się do nas. - Możecie mi powiedzieć, do cholery, jak tam się znaleźliście i co tam robiliście? Radzę wam mówić prawdę.
- To było tak, że... - zaczynam i czuję, jak mój głos się łamie. Trzeba będzie powiedzieć prawdę, nie ma innej opcji.
- Chcieliśmy odwiedzić Jake'a Mitchella - przerywa nagle Tom. W co on, do jasnej cholery, gra? - To było wieczorem, brama była otwarta.
- To dlaczego znaleźliśmy was dzisiaj rano?
- Jak weszliśmy, to zobaczyliśmy, że w klubie golfowym świeci się światło. Poszliśmy tak, bo mógł to być Jake. Okazało się jednak, że to nie on i Robert Mitchell niechcący zamknął nas w środku. Chcieliśmy poczekać do rana, aż znowu przyjdzie i nas wypuści.
- Trzeba było zadzwonić - zauważa nagle mój tata. Widzę, jak z irytacją poprawia swoje okulary.
- Zapomniałem telefonu, a Ellie się rozładował.
- A ja do ciebie dzwoniłam całą noc! - mówi mama cichym głosem. - W końcu dałam sobie spokój, bo uznałam, że zostałaś u kogoś na noc, zdarzało się tak parę razy.
- Mamo... - chcę ją upomnieć, ale rezygnuję i kontynuuję milczenie.
- Czemu włączył się alarm? - pyta wąsacz.
- Niechcący. Zapomniałem, że jest włączony i wyszedłem na korytarz.
- To w takim razie, dlaczego stłukliście szybę i zaczęliście uciekać?
- Ellie wpadła w panikę, zaczęła płakać i chciała uciekać. Tak wyszło - odpowiada spokojnie, a ja spoglądam na niego ze złością. Tak wyszło?!
- Czy wchodziliście do biura Mitchella?
- Czemu pan pyta?
- Panował tam bałagan, jakby ktoś czegoś szukał.
- Szukałem czegoś, do rozbicia szyby.
- Rozumiem - notuje coś na kartce. - Czy ktoś może potwierdzić, że zamierzaliście odwiedzić Jake'a Mitchella?
- Nie zapowiadaliśmy wizyty, chcieliśmy z nim porozmawiać na temat projektu szkolnego.
- Jaki to projekt?
- Na temat masakry z 1975.
- Rozumiem - odpowiada i widzę, że nieznacznie marszczy czoło. - To już wszystko?
- Tak.
- Czy panna Jensen potwierdza, że tak było? - jego wzrok wywierca mi otwór w głowie. Cholerny Tom i jego kłamstwa!
- Tak. Tak było - odpowiadam pewnie, patrząc mu prosto w oczy.
- Świetnie - ponownie coś zapisuje.
- Czy już skończyliśmy? - pyta zniecierpliwiony burmistrz?
- Narazie tak - odpowiada wąsacz. - Zobaczymy jeszcze, co powie Mitchell.
- Poradzimy sobie z Mitchellem - mruczy burmistrz. - Możemy już iść?
- Tak - odpowiada niechętnie wąsacz. Najchętniej wysłałby nas do ośrodka poprawczego, widać to po nim. - Ale nie zamykam jeszcze sprawy. Będę państwa informował na bieżąco. Nie zapominajmy jednak, że ten incydent nadal podchodzi pod włamanie i zniszczenie mienia, co zostanie oficjalnie zapisane.
- Nie da się nic zrobić? - pyta pani MacCallister. - To może źle wpłynąć na ich przyszłość.
- Nie - odpowiada wąsacz z satysfakcją w głosie i wstaje. Młodszy policjant otwiera drzwi. - Życzę państwu miłego dnia.
- Stary dureń - mruczy burmistrz i rusza w kierunku wyjścia. - Miriam, Thomas, idziemy.
Tom szybko spogląda w moją stronę, ale odwracam wzrok. Wzdycha i rusza pospiesznie za ojcem.
- Ellie, my też idziemy - tata patrzy na mnie surowo. - Porozmawiamy w domu.
Wstaję niechętnie z krzesła i kieruję się z nimi do wyjścia. W korytarzu mama szybko żegna się z recepcjonistką i wychodzimy na zalany słońcem podjazd. Widzę w oddali Land Rovera taty. Mama bierze mnie pod rękę i ruszamy prosto.
Mijamy po drodze MacCallisterów, którzy wchodzą do samochodu. Burmistrz patrzy na nas chłodno, a jego żona stara się ciepło do nas uśmiechnąć, ale jej nie wychodzi i wygląda, jakby zjadła całą cytrynę. Albo dwie.
- Ellie! - słyszę nagle głos Toma. Kątem oka dostrzegam, że wyszedł z samochodu i patrzy w naszą stronę. Nie odwracam się. Przepraszam Tom.

Cisza przed burząOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz