Rozdział 5

1K 57 30
                                    


Lucy


     Promienie słońc są niczym szczęście zwłaszcza w ciepły bezchmurny poranek nad morzem Gwenu. Fale delikatnie podmywały brzeg, a szum wody w połączeniu ze śpiewem ptaków był rozkoszą dla uszu.

     Rozsunęłam powieki tylko po to, by ujrzeć nieskażony niczym horyzont; nie spiesząc się wstałam i otrzepałam ubranie z drobnego piasku delikatnego w dotyku, który połyskiwał złocistym odcieniem. Miałam go niemal wszędzie.

     Czułam dezorientację. Nie wiedziałam, gdzie się znajduję. Bryza morska przyjemnie chłodziła moje nagrzane ciało wystawione na promienie słoneczne. Powoli odwróciłam się na pięcie, by rozeznać się w położeniu, w jakim się znajdowałam. Za moimi plecami na wysokim wzgórzu wznosił się piękny pałac zbudowany z białego kamienia obrośnięty wszelaką roślinnością. Po jego murach wspinały się długie pnącza, a wieże z kopulastymi dachami były wzniesione w stylu renesansowym. Długie arkady* idealnie komponowały się na tle ozdobnych portali* i wykuszy*. Sama wielkość budowli była imponująca, to chyba był największy zamek, jaki w życiu dane było mi ujrzeć.

     Po kilku chwilach podziwiania budowli dostrzegłam schody wykute w litej skale prowadzące z plaży do zamku. Niepewnym krokiem podeszłam do nich i powoli oraz ostrożnie stąpałam po każdym schodku. Były ich setki. Nie musiałam mierzyć czasu, by stwierdzić, iż dojście do ich końca zajęło mi kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt minut. 

     Stanęłam na wybrukowanej ścieżce, przy której stał niewielki budynek. Wydawał się prostą budowlą, ale gdy zrobiłam kilka kroków naprzód, dostrzegłam, iż jest połączony z jednym ze skrzydeł pałacu. Zauważywszy prostokątne okno, podeszłam do niego i stanęłam na palcach, chcąc dojrzeć skarby skrywane przez pomieszczenie. Okazało się ono być częścią kuchni udekorowanej prostymi drewnianymi meblami. Odstąpiłam od muru i rozejrzałam się wokół. Miejsce wyglądało na opuszczone. Duży dziedziniec z ogromną marmurową fontanną pośrodku z wieloma zdobieniami wyglądającymi niczym róże i lilie przeplatające się z kwiatami, których gatunku nie umiałam zidentyfikować. Podeszłam do niej energicznym krokiem. Widząc szkarłatny kolor wody, serce zabiło mi mocnej. Ostrożnie rozejrzałam się ponownie wokół i niczego nie zauważyłam prócz stosów przewróconych wielkich wiklinowych koszy wypełnionych wysypującymi się wysuszonymi kwiatami.

     Zerwałam się ze snu i gwałtownie usiadłam na twardym podłożu. Oparłam dłonie o ziemię i odchyliłam głowę do tyłu, wdychając świeże powietrze. Wszystko wydawało się byś takie realistyczne. To był pierwszy raz, gdy miałam taki sen. Nigdy nie miewałam koszmarów, z reguły nic mi się nie śniło, a jak już to tego nie pamiętałam. Tym razem było inaczej. Utkwił mi w pamięci każdy szczegół sennej wizji.

     Trzęsłam się jak nigdy, a moje serce galopowało niczym po kilkumilowym biegu. W życiu nie doznałam czegoś takiego. Chaotycznie kręciłam głową w poszukiwaniu Christophera, ale jedynie dostrzegłam wypalone ognisko i moją torbę rzuconą przy ogromnym drzewie, pod którym wczorajszego wieczora siedziałam i niemal, że płakałam. Nigdy nie byłam odważną dziewczynką, ale też nie bałam się, wszystkiego, co natrafiałam na drodze. Nie uciekałam przed każdą mijającą osobą na ulicy. Uważałam, że życie jest za krótkie na popełnianie błędów, ale jakie ono by było bez nich?

     Gwałtownie wstałam i podeszłam do swojej torebki. Podniosłam ją, delikatnie otrzepałam z ziemi, źdźbeł trawy i liści pomieszanych z igłami drzew, przerzuciłam dłuższy pasek przez głowę, i zajrzałam do środka w nadziei, że znajdę coś do picia czy przekąszenia. Nic nie jadłam od wczorajszego ranka, co dawało się we znaki. Czułam, jak lekko skręca mnie w żołądku, ale było to do zniesienia. Niestety nie dostrzegłam nawet papierka po żadnym batonie lecz w moje ręce trafił telefon i zaplątany wokół niego wisiorek, który podarował mi Jon przed tym, jak kazał mi uciekać.

Rubinowe serceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz