Rozdział 7

793 51 11
                                    


Lucy


     Słońce niemal już zniknęło za horyzontem, obdarowując nas ostatnimi promieniami w momencie, gdy przejeżdżaliśmy przez bramę, na której widniały wykute w żelazie litery „A" i „V" będące zapewne abrewiaturą od nazwy tego miejsca. Stało przy niej dwóch uzbrojonych mężczyzn uważnie przyglądających się samochodowi. Nie wiedziałam, co powodowało ciarki przechodzące po moich plecach, te blizny będące tak bardzo widoczne, a może to ten niewzruszony wyraz twarzy i fakt, iż nie poruszyli się nawet o milimetr. Wyglądali, jakby w życiu zobaczyli wiele złego i równie dużo okrucieństwa doznali.

     Im bliżej byliśmy punktu docelowego, tym bardziej serce przyspieszało mi z nerwów, a supeł w żołądku się zaciskał. Byłam pewna, że gdyby ktoś podstawił mi pod nos talerz z pysznościami, nie dałabym rady przełknąć ani kęsa, byłam zbyt zdenerwowana. W obecnej chwili marzyła mi się chwila tak bardzo upragnionego spokoju i długi sen.

    Gdy przejeżdżaliśmy przez bujny ogród wypełniony przeróżnymi gatunkami roślin, mogłam dostrzec spacerujących młodych ludzi pogrążonych w rozmowach bądź rozmyślaniach. Po kilku chwilach stanęliśmy przed ogromnym pałacem ze skrzydłami wychodzącymi ku oceanowi. Cegła antyczna i ciemny dach w jednej kompozycji dawały niezwykły urok barokowej budowli.

     Zatrzymaliśmy się przed głównym wejściem, które oświetlały zewnętrzne lampy oraz światła dochodzące z pomieszczeń skrywanych przez budynek. Wieża ciągnąca się kilka pięter w górę była zakończona szpiczastym dachem hełmowym. Było w tym wszystkim coś tajemniczego z nutką grozy.

     Christopher wyszedł z samochodu jako pierwszy i nim się obejrzałam, stał tuż obok mnie z otwartymi dla mnie drzwiami od pojazdu. Zamknęłam oczy, odchyliłam głowę i wzięłam głęboki oddech.

     – Dasz radę – szepnęłam do siebie, otwierając oczy.

     Spojrzałam na chłopaka, który uśmiechnął się do mnie lekko zapewne po to, by dodać mi otuchy. Odwzajemniłam gest.


~*~


     Siedziałam przed szczupłą kobietą zapewne po pięćdziesiątce, która wpatrywała się we mnie od dobrych kilku minut. Miała szeroko otwarte brązowe oczy chronione przez okulary z grubymi owalnymi szkłami oraz kilka zmarszczek. Udało mi się dostrzec kilka siwych pasem włosów wyróżniających się na tle ciemniej czupryny spiętej w idealnego koka z tyłu głowy.

     W dłoni trzymałam naszyjnik, który dał mi Jon przed swoją śmiercią i obracałam między palcami zawieszkę w kształcie serca. Było to zapewne spowodowane moim zdenerwowaniem. Wyjęłam go na chwilę po przekroczeniu drzwi Akademii. Główny hol zaparł mi dech w piersi. Pochłaniały go brązy, kremy i ciemne drewno oraz złote ornamenty. Potężne schody z drewnianą poręczą były głównym punktem pomieszczenia, z którego rozciągały się korytarze prowadzące do najróżniejszych zakątków pałacu.

     Im bliżej byliśmy gabinetu pani dyrektor, tym bardziej się stresowałam. Pamiętałam, że weszliśmy po idealnie wypolerowanych schodach i skręciliśmy w lewo. Mijaliśmy wiele par drzwi, jak i obrazów zdobiących ściany, a na samym końcu korytarza znajdywały się podwójne ciężkie drzwi. Gdy tylko je ujrzałam, wiedziałam, że to właśnie tam mieliśmy się udać.

     – Pani dyrektor czy wszystko w porządku? – Chris postanowił zabrać głos jako pierwszy. Kobieta wyglądała, jakby była w ciężkim szoku, a ja nie mogłam z siebie wydobyć żądnego dźwięku.

Rubinowe serceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz