2. Złota więź.

373 28 4
                                    

- Nie pytaj – rzuciła Liz w stronę barmana, którego znała większość swojego życia. Spojrzał jedynie na nią z politowaniem. Już nie w takim stanie ją widywał. Raz straciła dwa palce i ze spokojnym wyrazem twarzy prosiła go jedynie o lód, w którym może je przetrzymać. Do teraz pamiętał zapach krwi, którego nie mógł pozbyć się z baru przez długie tygodnie. Wszystko w porównaniu z tym było lepsze. Tym razem wyglądała jedynie jakby wróciła z pola walki. Jak zawsze uwalona krwią, wściekła i pozbawiona nadziei.

- Nie miałem zamiaru – odpowiedział prosto i podał jej ręcznik przewieszony przez spracowane ramię. - Zanim tam pójdziesz, może lepiej się umyj.

- Jesteś taki małostkowy.

- Na twoim miejscu schodząc tam wolałbym wyglądać na pełnego energii i gotowego na wszystko. Teraz jest mi ciebie jedynie żal.

- Urocze – blondynka odparła zirytowana, wiedząc, że po raz kolejny została bardzo sprawnie zmanipulowana przez niewysokiego szatyna. Wzruszył ramionami na jej słowa, uśmiechając się lekko. Po chwili powrócił sprawnie do opłukiwania setki miniaturek kufli, w których podawano w barze absolutnie wszystko. Nawet nie bawiono się tutaj w zmywarkę. Mała fontanna wypełniona po brzegi chlorem musiała wystarczyć, by zabić bakterie setki gości, których bar przyjmował co noc. Głos odstawianych szklanic na drewniany bar niósł się wraz z krokami Liz kierującymi ją w stronę łazienki. Po drodze odruchowo stopami zamiatała drewniane trociny, pokrywające absolutnie każdy zakamarek tego miejsca. Trociny były bardzo prostym wynalazkiem. Pochłaniały wilgoć i każdy rozlany w barze płyn. Drewniana podłoga pod jej nogami miała przecież już ponad dwieście lat. Warto było zachować ją w nienaruszonym stanie. Nie można było spodziewać się niczego mniej staroświeckiego po najstarszym pubie w Nowym Jorku, prawda? 

Zmywana przez nią krew wirowała w białej, ceramicznej umywalce niczym malutkie tornado. Z każdym ruchem jej dłoni, jej twarz wracała do normy, a poparzona skóra, choć obolała, nie nosiła na sobie już żadnych śladów walki poza zaróżowieniem w miejscach, w których pył dotknął jej skóry najdotkliwiej. Dany jej ręcznik już dawno temu swoją biel zastąpił szkarłatem. Liz westchnęła zmęczona i spojrzała na swoją twarz w lustrze. Jej mokre włosy zwisały żałośnie nad jej czołem, co zmusiło ją do zgarnięcia ich w mocny, prosty kok na środku jej głowy. Opuchnięta warga pulsowała tępym bólem, co chwilę przypominając o jej porażce. Miała zdobyć tą informację. Miejsce pobytu Fidelisa – najbardziej ściganego czarownika w mieście - i zawiodła. Nie wiedziała jaką za to zapłaci cenę. Odruchowo zacisnęła dłonie w pięści odruchowo spodziewając się fali bólu. Przedziwne były reakcje ciała na to co nas spotykało. 

Barman miał rację. Musiała wyglądać na gotową na wszystko. Zwłaszcza w chwili słabości. Patrząc w swoje oczy ujrzała inne, które napotkała zaledwie na ułamek sekundy. Szmaragdy. Błyszczące z podniecenia. Czarujące. Obezwładniające. Spuściła głowę, pozwalając by chłodne powietrze schłodziło jej spocony kark. Jej palce o poranionych kłykciach zacisnęły się na powierzchni umywalki. Męczyło ją to, że było w nich coś znajomego, choć wiedziała, że nie było szans na to by wcześniej je ujrzeć. Zapamiętała by je. Nie potrafiła zapomnieć o nich teraz, jak mogłaby kiedykolwiek wyrzucić je ze swojej pamięci. 

Przejście do ukrytego pod barem klubu nazwanego przez Podziemnych Inferno nie było trudne. Trudnością było  znanie właściwego barmana i wiedza za jakie sznurki pociągnąć, bądź jak w tym przypadku, za jaką dźwignię pociągnąć. Liz prześlizgnęła się za bar ze zwinnością wielkiego kota i po włożeniu do szklanki z napiwkami kilku wyciągniętych pośpiesznie z kieszeni banknotów, nacisnęła na zardzewiały guzik od antycznej kasy stojącej tuż za barem z wygrawerowanym złotą literą I. Słysząc słodki dźwięk dzwoneczka unoszący się w powietrzu, barman zareagował odruchowo. Uśmiechnął się do niej szeroko i pociągnął zwinnie za dźwignię stojącą tuż przed nim. Mało kto wiedział, że tani lager był przepustką do samego piekła i to wszystko dzięki zapadni, która otworzyła się po chwili pod nogami Liz. Ogarniające ją uczucie pustki gdy spadała w otchłań zawsze przyprawiało ją o zawroty w głowie. Zimne powietrze w podziemiach było niczym uderzenie w taflę zimnej wody. Po sekundzie dziewczyna wylądowała zgrabnie w małej jaskimi, w której oddali słychać było głośną, tętniącą muzykę. Otrząsnęła się z z obrzydzeniem z nieprzyjemnego wrażenia i minęła pośpiesznie stojącego o kilka kroków od niej bramkarza, który jedynie rzucił na nią okiem. Bywała stałym bywalcem tego miejsca od kiedy skończyła 10 lat. Stało się to jej jedyną formą przetrwania. Jedyny zarobek, na który było ją stać bez zdradzania swoich tajemnic, a miała ich wiele. W zamian za brak pytań wykonywała zadania, o które także nigdy nie pytała. Robiła to co miało zostać zrobione. Wszystko znajdowało się w szarej strefie, choć wiedziała że za to co robiła od lat kisiłaby się w więzieniu w Alicante. 

Golden ThreadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz