17. Liżąc rany.

110 11 0
                                    

Bazor Black mało kiedy cieszył się z wezwania Nocnych Łowców, nawet jeśli oznaczało to dla niego zarobek, którego tak desperacko ostatnio potrzebował. Jego wyjątkowo rozrzutny styl życia, pomimo niebotycznych opłat, które pobierał za swoje milczenie, nie mogły nawet w zbliżeniu równać się jego wydatkom. Bazor od zawsze cenił sobie przepych, wolność i niezaprzeczalną ekstrawagancję. Noszone przez niego na co dzień piękne, ręcznie szyte garnitury kosztowały niemałą małą fortunę, a za błyszczące subtelnie, diamentowe spinki przy jego mankietach, można byłoby na spokojnie zakupić małą nieruchomość. Co zabawne, czarownik nigdy nie pokusił się o założenie tych samych ubrań dwa razy. Uważał to za coś poniżej jego godności. A miał on jej więcej, niż wypadałoby przyznać.

Mężczyzna nie bawił się jednak w wiernego słuchacza niedoli innych, niekończące się źródło dobrych rad i eliksirów leczących nawet złamane serce, dla samych pieniędzy. To nie metaliczny zapach gotówki sprawiał, że jego serce raz za razem, gdy miał do czynienia z klientami, na chwilę przyspieszało swój i tak niezdrowo szybki rytm. Bazor po prostu kochał sekrety. 

Szczycił się posiadaniem ich, jakby były jego cennymi trofeami, które z dumą ustawia się na półce w salonie. Niemalże codziennie z dumą rozpamiętywał wszystkie smakowite strzępki informacji, które posiadał w temacie, zwłaszcza tych, najbardziej wpływowych postaci świata cieni. Nie było romansu, skandalu czy śmierci, o której, by nie wiedział. W każdej z nich także maczał swoje palce. Nie zawsze jednak taki był. To długa nieśmiertelność nauczyła go nudy, a ciężar mijających dni, w końcu pozbawił go tego, co ceniło się w nim najbardziej. Człowieczeństwa. 

Pędząc, niezadowolony przez porywisty wiatr, szerokimi ulicami Harlem'u przeklinał los, że nie założył na siebie przed wyjściem grubszego płaszcza. Pogoda ostatnio stała się kompletnie nieprzewidywalna. Lodowate podmuchy, niczym uderzenia bicza, smagały jego twarz i odkrytą szyję. Ukryte, w skórzanych rękawiczkach, dłonie mimowolnie wcisnął do kieszeni, zmuszając się do zachowania steku przekleństw cisnących się na jego usta dla samego siebie. W oddali widział już rysujące się wysokie iglice Instytutu Nowojorskiego, ale to nie do niego zmierzał. Wiedział, zwłaszcza po ostatniej wizycie, że nie był tam mile widziany. Przynajmniej nie przez jego głowę. James Lovelace w dość dobitny sposób pokazał mu gdzie jest jego miejsce, a on postanowił to kompletnie zignorować. Jakby miało to jeszcze dla niego jakiekolwiek znaczenie. 

Nocni Łowcy mieli niedługo zniknąć z powierzchni ziemi wraz z zarazą, którą pomógł uwolnić. Gdy w pośpiechu skręcał w jedną z charakterystycznych uliczek, znanych z wyjątkowo paskudnej chińszczyzny, jego oczom ukazało się w oddali zejście do kanałów, o których niemo szeptał mu Thomas. Znak wyryty na jego dłoni okazał się bardziej użyteczny niż ktokolwiek mógłby sądzić. Każdy z Nocnych Łowców posiadał przecież run widzenia. Był on dodatkowo jednym z pierwszych barwiących czernią ich dłonie na stałe już w bardzo młodym wieku. Thomas jednak, jak to przystało na Łowcę z Instytutu Dublińskiego, był obdarzony względami i przychylnością Ferie, a co za tym się kryło, nosił run, znaczący o wiele więcej niż samo widzenie. Miał prawo żądać pomocy, gdy jej zapragnie i każdy, kto kiedykolwiek miał niewyrównane rachunki z Jasnym Dworem, miał obowiązek na nie odpowiedzieć. Jakikolwiek dług miał wobec niego tamtejszy lud, musiał być on ogromny. Ferie nie znosiły Nocnych Łowców. Bardziej od tego nienawidziły chyba tylko długów wdzięczności.  

Bazor nie chciał przed nikim przyznawać swojej słabości i długów, które sam zaciągnął. Został wezwany, on - nikt inny i nie chcąc niepotrzebnie robić sobie wrogów w postaci kolejnych Podziemnych, postanowił po prostu odpowiedzieć na niechciane wezwanie. 

Podchodząc niechętnie do metalowej drabinki, prowadzącej do kanałów, westchnął głośno. Jeśli przez tych lekkomyślnych młodzieńców miał zrujnować sobie świeżo wypastowane buty, poprzysiągł, że ich po prostu zabije. Tak jak zabił Liz. Przez ułamek sekundy myśl o niej sprawiła, że przeszedł go dreszcz niepokoju. Zignorował go. Nie mogła przeżyć, nawet jeśli pomógł jej uciec z pola walki w tunelu Holland. To on nasłał na nią klan wampirów jeszcze tego samego wieczora. Miał chociaż na tyle łaski, by oskarżyć ją o kradzież motorów, a nie morderstwo jednego z jego najcenniejszych członków.

Golden ThreadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz