21. Kodeks Hammurabiego.

104 8 0
                                    

Lizbeth choć wielokrotnie podkreślała, że w życiu nie nadaje się do niczego więcej niż siania ogólnego spustoszenia, obracania pięknych miejsc w perzynę i prowokowania istot wszelkiej maści i pochodzenia do agresywnych reakcji, myliła się mimo wszystko bardzo rzadko. Zwłaszcza wtedy gdy jej obserwacje sprowadzały się do oceny sytuacji i najprostszego, beznamiętnego aktu przetrwania lub ucieczki. Boleśnie pobita i przywiązana ciasno do metalowego krzesła na poważnie zastanawiała się nad podjętymi ostatnio decyzjami i co najważniejsze, nad własnymi motywami, które choć potwornie egoistyczne, nie mierziły jej tak bardzo jak myśl, że mogła kierować się w tym wszystkim czymś więcej niż tylko własnym dobrem. Wwiercający się w nią ciemny, ukryty za wachlarzem długich rzęs wzrok, utwierdzał ją w tym przekonaniu co chwilę.

– Ty – cichy niski głos skierowany w stronę blondynki przeciął brutalnie panującą w pomieszczeniu pełną napięcia ciszę.

Od jakiegoś czasu starała się z całych sił ignorować siłę, która okrutnie przyciągała jej uwagę w stronę opartego o ścianę u jej stóp bruneta. Jego pochylona ku ziemi twarz i opadające na czoło ciemne, potargane włosy dodawały mu chłopięcego uroku. Okryte szarym swetrem ramiona wydawały się jej w tamtej chwili nazbyt ostre w swych zwykle opływowych liniach. Wrażenie jakie sprawiał w tamtej chwili, widocznie zmęczonego i zrezygnowanego, były jednak złudne.

Pomimo grubej fasady obojętności, z jego ust zbyt często wyrywały się pełne oszczerstwa słowa, by można uznać jego postawę za obojętną. Liz byłaby w stanie to zignorować. Nie był to pierwszy raz gdy wpakowała się w paskudne kłopoty i to z całą bandą innych osób. Ten raz był jednak inny. Siedzący przed nią mężczyzna i łącząca ją z nim więź zdawała się śpiewać w jej żyłach, a tętniąca zwykle pustką rana na jej plecach, na chwilę się wyciszyła.

– Tak? – Łowczyni spytała uprzejmie choć doskonale wiedziała, że chłopak nie zasługiwał na taką dozę dobrych manier.

Lizbeth nie wiedziała jak długo siedzieli tak na przeciwko siebie i mierzyli się równie nieprzyjaznymi i pełnym wyrzutu spojrzeniami. Nie była do końca pewna, co dokładnie miała do zarzucenia siedzącemu u jej stóp brunetowi. Wszystkie szorstkie, wypowiedziane przez niego przed paroma chwilami, słowa były wyjątkowo zasłużone. Każdy argument, którym się posłużył i niechęć, którą się kierował - uzasadniona.

Tak jak sam wspomniał, musiał wiele utracić w ostatnim czasie, a jeszcze więcej stało teraz na szali i to najwidoczniej z jej powodu. Obawiała się, że nie tylko tworzyła w nim nieodwracalnie nawyk do darzenia ją pełną pasji niechęcią, ale także nienawiścią i strachem przed tym, że mogła odebrać mu swoimi działaniami coś, na czym wyraźnie mu zależało. Intrygowało ją to, czym dokładnie to było. Nie żeby on cały nie sprawiał, że zapomina jak się oddycha, czego nawet za milion lat nie chciała przed sobą przyznawać. Przecież nic z tego tak na prawdę nie miało dla niej znaczenia, prawda? Nie, tak długo jak złota nić połyskiwała na jej nadgarstku, a ona była daleka od odzyskania swojej wolności.

– Nie mamy zbyt wielu perspektyw – pełen rozsądku i spokoju głos Thomasa powoli doprowadzał wszystkich zebranych, w tym małym zagraconym zapleczu, do szewskiej pasji. Siedzieli przecież nadal boleśnie związani i unieruchomieni bez większych szans na ucieczkę, na tyłach zrujnowanego przez walkę sklepiku zielarskiego. Na zewnątrz panowała pandemia zapowiedziana trafnie przez Pana Wong, a oni zostali zapędzeni w bardzo sprytny sposób w kozi róg. Nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni.

Ellias raz po raz spoglądał na zakrwawioną Liz z nadzieją, że ta magicznie po chwili sama się uleczy. Jego obity policzek ciemniał coraz bardziej z każdą chwilą, co wywołało w Łowczyni chwilowe poczucie winy. Tylko chwilowe. W gruncie rzeczy wilkołak zasłużył sobie na lanie i to od bardzo, bardzo dawna. Mona uwiązana do jego boku pozostawała milcząca, co nie wróżyło niczego dobrego.

Golden ThreadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz