13. Ciężkie powroty.

128 14 2
                                    

Nie pamiętał od ilu godzin siedział w tym samym niewygodnym fotelu, patrząc na stos ksiąg znajdujących się na ciężkim, dębowym biurku. Drżącą, wychudzoną dłonią odgarnął potargane, siwe włosy w ziemistej twarzy i otrząsnął się z obrzydzeniem. Nienawidził tego nowego miejsca i jego pogody. Wszystko wiecznie było zbyt wyraziste. Wiosna zbyt przesłodzona zapachem kwiatów, lato zbyt upalne, jesień zbyt mokra, a zima, zbyt zimna. Teraz zmagał się z klejącą się od potu skórą, która kompletnie nie przywykła do upalnych dni, których nigdy nie zaznała w swoich długich latach pobytu w mokrej i mglistej Anglii.

Pomimo, iż minęły tygodnie od jego przeniesienia, nadal nie rozumiał dlaczego wybrano właśnie jego, gdy wyraźnie starał się dać wszystkim sygnał, że już się kompletnie do tego nie nadaje. Był zbyt zmęczony, zbyt drażliwy i stary, by móc być ponownie głową Instytutu. Miał dość przygód w swoim życiu, zbyt wiele krwi spłynęło z jego dłoni. Jedyne czego teraz pragnął to spokoju i ksiąg, które zbierał całe swoje życie. Tego poranka nie było inaczej. Obudził się po ledwie przespanej nocy, zlany potem z paraliżującym bólem w jego prawej nodze. Nadal mu dokuczała, mimo iż ukąszenie demona zostało zaleczone ponad dwadzieścia lat temu. Umył się i ubrał jak za dawnych czasów tylko po ty, by móc cieszyć się zszokowanymi minami młodzieńców, na których go skazano. Albo lepiej, których skazano jego towarzystwem. Nie żeby żywił wobec nich jakiekolwiek większe emocje. Jeden z nich aż nadto starał się udowodnić całemu światowi, że ma dobre, troskliwe serce, by to kupił. Zbyt mu naskakiwał. Za bardzo się starał. Drugi zaś nie robił nic, co chyba już bardziej przypadało mu do gustu. Chciał być pozostawiony sam sobie, nawet jeśli zawsze kończyło się to jego napadami demencji, w których demolował każde pomieszczenie, w którym się znalazł, mając wrażenie, że znowu walczy z demonami, które od lat zesłane zostały do otchłani, z których wypełzły.

Oparł kościste dłonie o wykrzywionych przez artretyzm kostkach, o parcia aksamitnego fotela i zapadł się w jego miękkim siedzeniu, wdychając głęboko do płuc powietrze wypełnione kurzem, które jako jedyne wydawało mu się znajome w tym przeklętym Instytucie. Ten poranek nie mógłby być gorszy. Nie dość, że na śniadanie zabrakło im jajek, to jeszcze musiał stanąć twarzą w twarz z wybrykiem natury, który zaproszony przez młodych Łowców paradował po Instytucie, jakby miał do tego prawo. Za jego czasów odrąbano by mu głowę, zanim zdążyłby otworzyć swoje plugawe usta. Może dlatego czarownik tak na niego patrzył. Patrząc mu w oczy wyobrażał sobie jak wiesza jego głowę nad kominkiem w swoim gabinecie. Były rzeczy, które rozumiał od kiedy się urodził. Nigdy nie miał nic przeciwko podziemnym, tak długo jak trzymali się wytyczonych, podpisanych ustaleń. Nie potrafił ich winić za to kto iw jaki sposób postanowił ich urodzić. Winić potrafił za to morderców, do których zaproszony przez Łowców czarownik należał. Może on tego go już nie pamiętał, ale James od zawsze miał pamięć lepszą od przeciętnych ludzi.

Jakby to było wczoraj pamiętał tamtą noc, w którą wraz z jego parabatai, Michaelem, bronili bram Instytutu wraz z duchem Jessamine Lovelace, jego własnym przodkiem. To w tamtą noc stracił swojego przyjaciela. To po tamtej nocy już nigdy nie wrócił do siebie. Złamano go, a wszystko co kochał legło w kilka minut w gruzach. I to on za tym stał. Pamiętał jak stał u bram Instytutu. Pamiętał, jak tylko przyglądał się ich desperackiej walce o przetrwanie, robiąc absolutnie nic, jakby samo oglądanie tej rzezi było dla niego wyśmienitą rozrywką. Pamiętał jak wykrzyknął jego imię, a ten po prostu się uśmiechnął i odszedł tym samym skazując ich na śmierć. Jedyne na czym mu zależało to majątek, i ten kto był w stanie był zaoferować mu więcej, miał jego pełne zainteresowanie i lojalność. Poprzysiągł wtedy, że nigdy więcej nie zaufa żadnemu czarownikowi, a Bazora Blacka zamorduje gdy jeszcze kiedykolwiek stanie mu on na drodze. Minęło 60 lat od tamtego zdarzenia, a jego ciało już zapomniało jako to jest dzierżyć w dłoni serafickie ostrze. Nie chciał, by go to powstrzymało. Nawet jeśli miała być to ostatnia rzecz jaką uczyni, miał zamiar zakończyć jego cholerny żywioł czy mu się to podobało, czy nie.

Golden ThreadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz