18. Nelchael.

88 11 0
                                    

Nie ukrywała, że wchodząc powoli, starannie ukryta runami niewidzialności, do swojej dzielnicy, nie odczuje nawet iskry niepokoju. Już parę przecznic temu narzuciła na swoją głowę głęboki kaptur za dużej bluzy i zacisnęła dłonie mocno w pięści przy swoich bokach, gotowa w każdej chwili na błyskawiczne wyciągnięcie broni i obronę przed zagrożeniem czającym się na nią w każdym zakątku mijanych przez nich ulic. Mona u jej boku, raz po raz nieśmiało spoglądała w jej stronę, jakby chcąc się upewnić, że z blondynką wszystko jest w porządku. A nie było. Nic nie było w porządku. 

Mijane przez nią wcześniej, zawsze z ogromną przyjemnością, sklepiki zdawały jej się nieprzyjazne i obce. Znani od lat sklepikarze wydawali się przyglądać jej nieprzyjaźnie, choć doskonale wiedziała, że nie mieli prawa jej zobaczyć. Na chwilę przystanęli, by zbadać okolicę obok jej ulubionej piekarni, serwującej klasyczne, nowojorskie czarno-białe ciasteczka. Wielkości co najmniej jej głowy, często bywały jej ulubionym śniadaniem. Słodkość białego lukru i goryczka kruchego ciastka przypominały jej o domu i wiążącym się z tym spokojem. Liz spojrzała tęsknie w stronę starej witryny i przesunęła wzrokiem po ogromnych wypiekach i tłumach zagubionych w środku turystów, patrzących z zachwytem na piętrzące się przed nimi pyszności. Niegdyś złote, teraz zbrązowiałe przez czas, litery na witrynie, łuszczyły się z nich niczym wysuszona skóra. Musiała zmusić całą siebie, żeby nie wpaść do środka i nie zwędzić jednego z ciastek, jak to zwykle miewała w zwyczaju. 

– Masz na coś ochotę? – usłyszała obok siebie cichy głos Mony. Spojrzała na nią zaskoczona, a drobna dziewczyna posłała jej ciepły uśmiech.  – Możemy na chwilę wstąpić do środka. 

Liz wydawała się zawstydzona tym, że przyłapano ją na gorącym uczynku. Myślała, że udało się jej ukryć tęskne spojrzenie, które posłała wnętrzu kawiarni. Mona jedynie patrzyła na nią spokojnie. Speszona dziewczyna odchrząknęła cicho i spojrzała na Elliasa, który uważnie obserwował uliczkę, do której właśnie mieli wejść. Cornelia St. należała do jej ulubionych, dlatego też postanowiła zamieszkać na niej w małym mieszkanku, ukrytym pomiędzy apartamentami nic nie wiedzących Przyziemnych. Kochała Greenwich Village całym sercem i nie było siły, tudzież w jej przypadku, klanu wampirów, który zmusiłby ją do przeprowadzki w inne miejsce. Za ich plecami poniosło się nawoływanie kościoła, do którego należała okoliczna chrześcijańska szkoła. W każdej chwili miały wylać się z niej nastolatkowie rządni kawy i cukru, równie mocno co sama Liz. Przełknęła głośno ślinę i posłała Monie blady uśmiech. 

 – Nie mamy na to czasu  –  powiedziała jedynie i ruszyła w stronę przyjaciela. Mijając gromadki turystów, którzy równie oddanie ukochali sobie artystyczną część Nowego Jorku co ona, wyglądała bardzo drobno i krucho. Pochylona ku ziemi twarz i wciśnięte do kieszeni dłonie sprawiały, że serce Mony zaciskało się mocno z żalu. 

Widziała więcej, niż ta obca, piękna dziewczyna pozwalała jej ujrzeć. Widziała zranionego dogłębnie człowieka, który desperacko poszukiwał swojego miejsca na ziemi i od lat nie mógł go odnaleźć. Wygładzona przez miliony stóp ziemia wydawała się połyskiwać tego poranka, gdy goniła za nią pośpiesznie. Czerwone ślady po nieudanym graffiti nadal schły na czarnym asfalcie, a postawione nad ich głowami, zawsze obecne w całym mieście rusztowania, skrzypiały głośno od ciężaru pracujących na nich budowlańców. Dogoniła ją dopiero przy wejściu w wąską uliczkę, przy której po obu stronach rosły w równych odstępach piękne, wysokie platany. Dziesiątki worków ze śmieciami piętrzyły się po ich lewej stronie, ale nie było to zaskakującym widokiem. Ani to, że przed chwilą czmychnął przed nimi, do studzienki przy krawężniku, pokaźnych rozmiarów szczur. 

Ellias uważnie kroczył w stronę jednej z kamienic, w której musiała mieszkać Liz. Na zawieszonych, wysoko nad ich głowami, metalowymi zejściami przeciwpożarowymi, przesiadywało kilku budzących się do kolejnego dnia Nowojorczyków. Ich blade twarze i parujące z kubka czarne, lurowate kawy wydawały się im tak zwyczajne w tamtej chwili. Ramię w ramię minęli jeden z ulubionych przez Podziemnych barów i stanęli przed murowanym budynkiem o równie jadowicie czerwonych rusztowaniach. 

Golden ThreadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz