8. Klucz do piekielnych wrót.

177 16 4
                                    

Po tym jak po raz kolejny po prostu rozmyła się w powietrzu, Tom wraz z Finem zostali porzuceni na pastwę losu całej sfory wilkołaków. Nie wiele zapamiętali z potyczki, do której doszło w parę sekund później. Szaleńczy bieg. Krew. Niezliczoną ilość iratze. Skoki po niekończących się nowojorskich dachach. Warczenie i krzyczenie. Wzywanie anioła i złamane kości. Nie wiedzieli jak z tego uszli z życiem. Może pomogła im pełnia, w którą wilkołaki były osłabione w swojej krwiożerczości, a może znikająca dziewczyna, która dała im kilka sekund przewagi potrzebnej do ucieczki. Sklep, do którego weszła, okazał się wrotami do innej części miasta i niewiele podziemnych o tym wiedziało. Nie ważne, że przez nią wylądowali w sercu Staten Island, podczas gdy Instytut znajdował się w samym sercu Harlemu. Spędzili prawie dwie godziny w metrze, nie wspominając o przeklętym promie. Paskudnym, opustoszałym metrze i promie, który kołysząc się gwałtownie, przyprawiał ich o mdłości. Smród śpiących obok nich bezdomnych ich odurzał. Wymiociny na podłodze tuż obok ich stóp wydawały się jednymi z przyjemniejszych rzeczy, które spotkały ich tej nocy.

Thomas przysypiał, opierając odrzuconą do tyłu głowę o szybę pociągu, podczas gdy Fin spoglądał intensywnie na klucz, który wpadł w jego dłonie przez kompletny przypadek. Bał uświadomić sobie jak wiele drzwi jest w tym świecie. Bał zdać sobie sprawę z tego, że może to co posiadał nie miało kompletnie żadnego znaczenia. Klucz. Tylko tyle, albo aż tyle. Jedyne co mógł o nim powiedzieć to to, że był stary. Stary klucz otwierał stare drzwi, prawda? Nigdy wcześniej jednak takiego nie widział. Wygrawerowane na nim inskrypcje były napisane w języku, którego nie znał. Mały przedmiot błyszczał w jego dłoniach w przytłumionym świetle rzucanym przez brudne świetliki nad jego głową. Jego błysk go uspakajał. Niczym światło tlące się na końcu tunelu, lub w tym przypadku tajemnicy, która stała przed nim w postaci zamkniętych drzwi, do których miał klucz.

Walczył ze sobą. Z każdą sekundą. Tak bardzo pragnął myśleć jedynie o pozostawionym dla nich śladzie. O walce z rozwścieczonymi wilkołakami. O poranionych plecach i rozdrapanych ramionach przyjaciela siedzącego obok. Jego rudne włosy wymieszały się kompletnie z krwią klejącą się do jego czoła i skroni. Bladość jego skóry nie wróżyła niczego dobrego. Sam nie wyglądał lepiej. Wiedział, że równie dobrze mógłby wykąpać się w basenie krwi i wyglądał by podobnie. Krew jednak należała do niego samego i jego runy leczące już nie wiele pomagały. Był tak koszmarnie zmęczony. I to wszystko przez jedną dziewczynę, której twarz była dla niego niczym syreni śpiew. Pukle jej włosów w jego dłoni gładkie i zimne niczym jedwab, jej dłoń na jego gardle. Przełknął głośno potrząsając głową. Gdyby tylko pozbycie się kogoś ze swojej głowy było takie łatwe. Dotyk jej skóry na jego rozgrzanym ciele. Ból w klatce piersiowej, który nagle zniknął gdy znalazł się o zaledwie milimetry od jej ciała. Jej spojrzenie. Oczy, które prześladowały go od dni. Była piękna. Było to oczywiste. Wiedział to od momentu gdy po raz pierwszy ujrzał ją w China Town. Było w niej coś więcej. Coś co sprawiało, że jego serce na chwilę zatraciło swój normalny rytm. Sposób w jaki na niego spojrzała. To jak czuł się goniąc ją. To wszystko go przerażało. Kochał to i nienawidził strachu, który rozprzestrzeniał się po jego ciele w tym samym momencie.

- To nasza stacja – dłoń Toma opadła ciężko na ramię Fina wybudzając go z transu, w który wpadł. - Chodźmy zanim znowu wpakujemy się w jakieś śmierdzące bagno – brunet nie potrafił wydać z siebie żadnego sensownego dźwięku. Podniósł się niezgrabnie ze swojego miejsca, a jego ciało nie potrafiło nadążyć za jego żądaniami. Zatoczył się lekko w stronę wyjścia, odpychając pomocną dłoń przyjaciela. Nie potrafił w tamtym momencie zaakceptować pomocy. Nie po tym jak to on ich w to wszystko wpakował.

***

Sanktuarium w nowojorskim Instytucie nie należało do najprzyjemniejszych. Nie chodziło tutaj wcale o to, że panował w nim przejmujący chłód, albo o to, że absolutnie wszystko w jego wnętrzu naszpikowane było zaklęciami ochronnymi i przedmiotami, które wszystkie razem sprawiały, że nawet Łowcom coś nieprzyjemnie przewracało się w brzuchu. Ciężko było to miejsce uznać także za przytulne, zdecydowanie gdy chciało się przyjąć gościa, który był im niezbędny do przeżycia. Przynajmniej tak sądził Fin. Może przesadzał, ale zdawał sobie sprawę z tego, że bez czarownika nie będą w stanie odkryć żadnej tajemnicy ani dowiedzieć się jaki klucz wpadł im w ręce. W planie mieli przyjęcie gościa w pięknej jadalni, w połowie przygotowań do sali wtargnął jednak James, kompletnie rujnując ich plany. Młodzi Łowcy nie do końca wiedzieli co tak naprawdę się stało i jakim cudem ten szalony starzec nagle oprzytomniał i z pełną jasnością umysłu zakał im przyjmowania demonicznego gościa w salach dla anielskiej krwi. Mówiąc to poprawiał starodawną marynarkę i przygładzał świeżo uczesane włosy. Nawet laska, którą trzymał dla własnej wygody, wydawała się stabilniejsza w jego wychudzonej dłoni. Jak zwykle Thomas zdążył zareagować szybciej niż on. Zaczął rozmawiać z Jamesem, który sprawiał wrażenie kompletnie znudzonego. Fin doskonale wiedział co zaraz się stanie. Znał takich Łowców jak James aż nazbyt dobrze. Rozmowy zostały przeniesione do sanktuarium, w którym nie przyjmowano czarowników od ponad stulecia. James postanowił im także towarzyszyć. Każdy rzucony przez niego komentarz tego ranka był po prostu paskudny. Najwidoczniej jasność umysłu szła ramię w ramię z jego wyniosłością i dumą. Na nowo stał się lordem, którego nikt nigdy nie mógł znieść.

Golden ThreadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz