Rozdział XXVI

1.8K 154 42
                                    

   Kiedy Alice Wayne otworzyła oczy, widziała tylko jasne, bezchmurne niebo. Przez kilka sekund po prostu w nie patrzyła. Czuła się niezwykle lekka. Jakby mogła polecieć. Ale coś jej w tym wszystkim nie pasowało.

   Kilka sekund później uświadomiła sobie, że gdy pomyśli o wczoraj, jej głowę wypełnia pustka. Przedwczoraj, tydzień temu, miesiąc temu... Usiadła gwałtownie. Leżała na dachu opuszczonego domu. Wtedy to do niej dotarło. Zalała się łzami. Z impetem opadła na koc, nie czując nawet bólu przeszywającego jej kręgosłup. Niebo było jasne, a ciemność ją pożerała. Stała nad przepaścią. Wystarczył lekki powiew wiatru, by spadła.

- Alice? - spojrzał na nią zaspanymi oczami i niechętnie, z cichym jękiem usiadł. - Alice? - powtórzył, widząc łzy zalewające jej twarz. - Co się stało?

- Zapomniałam - zaszlochała i schowała twarz w materiale jego koszulki. - Znów zapomniałam.

   Zamknął oczy i westchnął smutno. Świat znów się kończył. Tym razem dla Alice.

- Pamiętam tylko jak my...

- Wiem, Ally - przyciągnął ją do siebie. - Wiem i tym razem jestem z tobą, więc nic nie straciłaś - powiedział najłagodniejszym tonem, na jaki było go stać. - Gotowa?

Pokiwała twierdząco głową.

- Wczoraj spotkałaś się z ojcem w Oslo - oznajmił ostrożnie. - Dowiedzieliśmy się, że Jack, chłopiec ze zdjęcia, spadł z dachu jakiejś fabryki i zginął. Od tego momentu zaczęłaś zapominać. Mama nie chciała nic z tym zrobić, bo sądziła, że przykleją ci łatkę i zepsuje ci tym życie.

   Oderwała od niego głowę i spojrzała na niego smutnymi, pełnymi żalu i bólu oczami. Pocałowała go powoli, a na jej ustach czuł słoność łez. Odsunęła się od niego po chwili i chwyciła jego dłoń.

- Myles - zaczęła cicho. - Pocałuj mnie tak, jak pierwszy raz - otarła z jego policzka swoje łzy. - A potem obiecaj, że nieważne, co dzisiaj lub jutro zrobię, że nieważne co się stanie, będziesz ze mną. Że mnie nie zostawisz. I miałeś rację, dzięki tobie moje życie stanęło na głowie.

    Delikatnie złapał ją w talii i podniósł tak, że stali teraz gołymi stopami na miękkim kocu, rozłożonym na wielkim, starym dachu. W oddali szumiał las. Świeciło słońce. Żadnych samochodów i ludzi. Tylko oni, stojącym na dachu starego domu. Podszedł do niej tak, że stykali się czubkami palców u nóg, plótł ich obie dłonie. Ona spojrzała w jego oczy, teraz stalowo szare, i usta, cicho wypowiadające jej imię. Zerwał się niezbyt silny wiatr. Położył rękę na jej włosach, jakby bał się, że odlecą, drugą położył na jej talii. Pochylił się i musnął ciepłymi ustami linię jej żuchwy. Wiatr ustał. Dotarł do jej ust, całował ją niewinnie i delikatnie, jakby byli za młodzi. Jakby bał się, że zaraz się rozpadnie. Odsunął się od niej, tylko na chwilę i popatrzył w jej różne oczy.

- Obiecuję - wyszeptał swoim szorstkim głosem. - Obiecuję, że zawsze będę z tobą. A ty obiecujesz?

- Obiecuję.

***

   Grała na czas. Grała na czas, gdy w trójkę, wraz z Mylesem, byli u Amelie i próbowali zachowywać się jak zawsze. Ale nie było jak zawsze. Amelie nie wiedziała o kłopocie Alice i nigdy miała się o nim nie dowiedzieć. Dziewczyna jak najdłużej próbowała odwlekać konfrontację z matką.

- Theo do mnie napisał - oznajmił nagle blondyn. - Muszę do niego na chwilę jechać. Poradzisz sobie, Ally?

- Jasne - głośno przełknęła ślinę. W pewnym sensie oszukiwała swoją najlepszą przyjaciółkę i zostanie z nią sam na sam, nie było dobrym pomysłem. To był fatalny pomysł.

Know me ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz