Rozdział XXII

6.7K 433 106
                                    

Do domu wrócił w dość dobrym nastroju, a porównując go do jego samopoczucia sprzed choćby tygodnia było po prostu wspaniale. Po raz pierwszy czuł, że życie nie jest tylko jednym wielkim i bezsensownym cierpieniem, od którego chce się uwolnić. Po raz pierwszy od dawna czuł coś znajomego, a tak odległego, a mianowicie chęć do życia. Było źle, a nawet bardzo źle, ale śmierć już przestała być jedynym rozwiązaniem tego problemu. Nie czuł palącej potrzeby sięgnięcia po żyletkę i nawet nie chciało mu się płakać. Może dlatego, że starał się za wszelką cenę zagłuszyć ten okropny głos myślami o zielonookim brunecie. Istotnie, pomagało. W życiu się tak nie czuł. Śmiał się do samego siebie, że spotkało go coś tak pięknego. Nie zapomniał o swojej wadze, o bliznach nie tylko na rękach, o...

- Ty smarkaczu! - w ułamek sekundy cała jego radość minęła, a umysłem zawładnęło przerażenie. Tak długo nie widział ojca i nawet trochę miał nadzieję, że już nie wróci do domu, ale przecież nie mogło być tak kolorowo. W pierwszym odruchu zerwał się do ucieczki, ale mężczyzna był szybszy. Skoczył na niego z taką siłą, że drobne ciało od razu wylądowało na komodzie stojącej pod ścianą i zgięło się w pół w zdecydowanie nienaturalnej pozycji. Blondyn nie zdążył nawet dotknąć podłogi, bo pięść, która uderzyła w jego brzuch, skutecznie podniosła go do góry.

- Gdzie ty w ogóle łazisz?! - wrzasnął jak opętany, jakby nagle zaczęło go obchodzić, co się z jego synem dzieje. Jednak nie dał niebieskookiemu szansy na odpowiedź, bo drugą pięścią przyłożył mu w żebra, co spowodowało, że chłopak zaczął się dusić. - No gdzie byłeś?! - zawisł nad leżącym już na ziemi nastolatkiem z miną, której nie powstydził by się sam Lucyfer.

- Ja... - zaczął, z trudem łapiąc powietrze. - u Lu-ke'a... - jego ciałem powoli zaczynały wstrząsać niekontrolowane spazmy, a komórki domagały się tlenu.

- Przyjaciela sobie znalazłeś? Ty? I myślisz, że on naprawdę cię lubi? Ciebie? Przecież ty jesteś bezużyteczny, a nawet jesteś tylko problemem. - śmiał się prosto w blednącą twarz.

- N-nie. On mn-ie ko-cha. - wydusił czując, że to przedstawienie już długo nie potrwa.

- Jeszcze kurwa pedałem zostałeś? No po prostu kurwa nie do wiary! - nim zdążył skończył swój jakże przemądry wywód z całej siły kopnął nastolatka w żebra, a on sam mimo promieniującego bólu, rozchodzącego się po całym ciele poczuł, a właściwie usłyszał, jak jego kości się łamią. Przed oczami zaczęły mu się pojawiać gwiazdki, po czym wszystko zaszło mgłą. W sumie nie był pewien, czy to przez łzy, ale właściwie było mu wszystko jedno.

Umieram. Kurwa mać umieram! Ale czemu teraz?! Dlaczego?! Teraz, kiedy mogło już być dobrze?! - wrzeszczał w myślach, do Boga, do świata, do wszystkiego, kiedy jego ciałem wstrząsały torsje. Już nawet przestał zwracać uwagę na kolejne uderzenia, a właściwie nawet przestał je czuć. Przed oczami miał tylko postać bruneta i co ciekawe stał on nad grobem. Jego grobem. - Przepraszam - pomyślał tylko, zanim zapadła nieprzenikniona ciemność, a jego ciało przestało drgać.

Luke tymczasem siedział na kanapie, ale jakoś nie był spokojny. Logika podpowiadała, że przez te kilkanaście minut blondynowi nic stać się nie mogło, ale... ale serce mówiło co innego. Innymi słowy telepało się w piersi zielonookiego, jakby ktoś powiedział mu, że chłopak zaraz rozbije się samolotem na jakimś zadupiu i są marne szanse, że przeżyje. Od razu po jego wyjściu coś było nie tak. Wytrzymał piętnaście minut. Piętnaście. Gdy wreszcie stwierdził, że zaraz odgryzie sobie palce, postanowił zadzwonić. Noah nigdy nie odbierał, ale może teraz coś się zmieniło... Miał taką nadzieję. Zawsze mógł do niego iść. Wyjął telefon z kieszeni i odruchowo wybierając numer, przyłożył go do ucha. Pierwszy sygnał... drugi... jeszcze nie denerwował się tak bardzo, ale już przy piątym tętno nieźle mu podskoczyło. Rozłączył się i wykonał czynność ponownie. Nic. Trzeci raz dzwonił już biegnąc na przystanek autobusowy, ale po piąty zrezygnował bliski płaczu. Kiedy tylko pojazd zatrzymał się, wypadł z niego potrącając kilka osób i jak strzała wystrzelona z łuku. Drzwi domu były lekko uchylone, przez co zbladł jeszcze bardziej, lecz sceneria jaką zastał w środku dosłownie ścięła go z nóg. Czuł, że zaraz zemdleje, ale przecież nie mógł teraz! Przecież musiał go ratować! Obwinianiem siebie zajmie się później.

Leave me aloneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz