'jak książę ma na imię'

570 53 13
                                    

Na wspomnienie o obiedzie mój żołądek wydał z siebie burczenie, a ja skarciłam się w myślach za to, że nie zabrałam z domu żadnego długoterminowego jedzenia. Znając moje szczęście zgubię się w tym budynku jak tylko skręcę w pierwszy lepszy korytarz. No, ale teraz niestety nie mam wyboru, bo muszę coś zjeść. Jak tego nie zrobię to skonam.

Wstałam z łóżka słuchawki rzucając na poduszkę. Nie miałam zamiaru przebierać się, lepszych ciuszków niestety nie miałam. Po raz pierwszy od tygodnia zabrałam ze sobą telefon, który i tak zawsze milczał. Nikt nigdy do mnie nie pisał, nikt nie dzwonił. Nawet własna matka przestała próbować kontaktować się ze mną telefonicznie, ponieważ odebranie połączenia graniczyło z cudem. Z kieszeni bluzy wygrzebałam klucze, którymi zamknęłam drzwi.

Stanęłam jak kołek zastanawiając się, w którą stronę mam iść. Spojrzałam w prawo chwilę później przypominając sobie, że z tamtej strony przyszłam. Znajdowałam się na piętrze, parter zawierał kilka korytarzy z pokojami, ale o i le dobrze pamiętam między jednym, a drugim korytarzem znajdowała się przełączka, a nad nią tabliczka informacyjna z napisem 'Jadalnia'. Jeśli pamięć mnie nie zawodzi powinnam dotrzeć tam bez większych problemów i niczyjej pomocy.

Jak chcesz to potrafisz Molly. Brawo!

Zbiegając po dwa stopnie myślałam tylko o tym, że za moment wsadzę ciepły posiłek do ust. Żołądek nie dawał za wygraną prezentując salwę dźwięków, których się po sobie nie spodziewałam. Truchtem ominęłam schody kierując się w stronę owych korytarzy i przełączki, która miała zaprowadzić mnie do jadalni. Im bliżej celi się znajdowałam tym zapachu stawały się wyraźniejsze. Po pięciu minutach stanęłam pod kolejnymi drzwiami, zza których dochodził gwar rozmów, stawianych na stół naczyń i tłuczonego szkła. Takich odgłosów nie można było usłyszeć w domu w Phoenix. Ani mnie ani mamy wiecznie nie było w domu, a jak już się zdarzyło to tylko po to by się przespać. Nasze obskurne mieszkanie robiło za hotel, ja wychodziłam rano, a wracałam dopiero następnego dnia. Odpuściłam szkołę, która po jakimś czasie przestała wysyłać pisma do domu o mojej nieobecności, w dzienniku roiło się od jedynek, których nie chciało mi się poprawiać, a określenie, że niższego zachowania niż naganne nie da się mieć, w moim przypadku było sprzeczne. Robiłam wszystko by ludzie widzieli jak bardzo się buntuje i patrzyłam z przyjemnością na to, jak starają się mnie zmienić.

Powłoka była lekko uchylona, ale sama w sobie bardzo ciężka, dlatego musiałam włożyć trochę siły w to, aby bardziej je otworzyć. Gdy wreszcie udało mi się wejść do przestronnego pomieszczenia wypełnionego zapachami po sam sufit poczułam na sobie wzrok tej samej kobiety, która otworzyła mi drzwi. Siedziała przy długim stoliku po lewej stronie wraz z innymi 'opiekunami'. W tym gronie oprócz niej były jeszcze cztery kobiety i dwóch mężczyzn bardzo zbliżonych do siebie wiekiem.

- O ile dobrze pamiętam miałaś przyjść tu z Loren – rzuciła niegrzeczną uwagę w moją stronę podchodząc bliżej mnie.

- Przyjechał po nią brat – odpowiedziałam starając się brzmieć normalnie. – Zabrał ja na weekend do domu.

- Być może – prychnęła odwracając wzrok szukając miejsca dla mnie wśród rzędów ławek. – Co nie oznacza, że daruje ci to spóźnienie. Wbij sobie do głowy, że tutaj nie ma zabawy. Nauczysz się przestrzegać zasad i odpracowywać kary. Teraz proszę znajdź sobie wolne miejsce i zejdź mi z oczu. – Z tymi słowami po prostu odeszła zostawiając mnie w osłupieniu po raz drugi. Co dziwne, autentycznie boję się tej kobiety. W normalnych przypadkach zaczęłabym się rzucać i pyskować, a ta istota budzi we mnie lęk, dlatego dla mojego bezpieczeństwa wolę trzymać dziób na kłódkę.

Aby się otrząsnąć pomachałam kilka razy głową na boki, potem udałam się w stronę okienka gdzie dostałam swoją porcję obiadową. Duży, biały talerz, na którym leżały ubite ziemniaki, dość spory kawałek mięsa polany sosem i jakaś surówka. Całe danie pachniało bardzo dobrze, a co do jego smaku. Za chwilę się przekonam.

- Hey, ty! – Usłyszałam za sobą męski głos. Odwróciłam się za dźwiękiem, aby ujrzeć przed sobą chłopaka o szarych włosach. Podchodząc bliżej dostrzegłam, że lewą stronę jego szyi pokrywa spora blizna, później zwróciłam uwagę na oczy o nietypowym kolorze. Fiołkowe. Nigdy takich nie widziałam, a w szczególności u chłopaka. – Możesz usiąść z nami – posłał mi pewny siebie uśmiech przesuwając się nieznacznie w bok by zrobić mi miejsce. Przy tym samym stoliku siedział jeszcze jeden chłopak i dziewczyna o ciemnej karnacji z bujnymi, kręconymi, wręcz czarnymi włosami spiętymi w koka.

- Dzięki – mruknęłam usadawiając się wygodnie obok chłopaka. Czułam na sobie ich wzrok gdy pierwszy kawałek mięsa miał wylądować w moich ustach. – Mam coś na twarzy, że tak się gapicie? – Zapytałam na co cała trójka odwróciła twarze w przeciwne kierunki pomrukując pod nosem.

- Jestem Gyle – przedstawił się posyłając mi kolejny miły uśmiech. – To jest Tash i Baily – wskazał ruchem głowy na pozostałą dwójkę, która tak samo jak Gyle posłała mi cukierkowe uśmiechy. Czemu ci ludzie są dla mnie mili?

- Nie szukam przyjaciół – mruknęłam pod nosem nabierając na widelec trochę parujących ziemniaków, które smakowały po prostu obłędnie. Nie mam pojęcia dlaczego Loren wcisnęła mi kit, że żarcie mają niezjadliwe.

- Może powinnaś – tym razem głos zabrała Baily. Ciemnoskóra zmierzyła mnie podejrzliwym wzrokiem, a ja nie pozostałam jej dłużna. – Każdy w tym miejscu ma swoją historie, a każda jest tak samo ważna. Jeśli masz zamiar warczeć na wszystkich to lepiej w ogóle nic nie mów. Nie jesteś tu sama.

- Bails, wyluzuj – powiedział cicho Tash chwytając ją delikatnie za dłoń. – Kiedyś byłaś dokładnie taka sama, ona jest tu nowa.

Między nami zapanowała cisza, za którą dziękowałam Bogu. Nie miałam ochoty zawierać z nimi znajomości, a w szczególności z dziewczyną, która najwyraźniej od początku ma do mnie jakiś problem. Gyle'a i Tash'a traktuje neutralnie, ale niestety sprzymierzeńców na razie w nich nie widzę.

Nagle drzwi jadalni otworzyły się z trzaskiem. Każdy zaprzestał swoją czynność by spojrzeć na osobę, która zakłóciła ich pogawędkę. W progu stała postać, z pewnością chłopak. Szerokie, barczyste ramiona opinała czarna bluza z japońskimi znaczkami na prawym rękawie. Szczupłe, ale umięśnione nogi zdobiły białe jeansy z przetarciami na kolanach, łydkach i udach. Do tego farbowane blond włosy z widocznymi brązowymi odrostami zaczesane do góry i czapka przekręcona daszkiem do tyłu.

- Do niego radziłbym nawet nie podchodzić - stwierdził Tash widząc jak skanuję wzrokiem chłopaka.

- A co? To jakiś tutejszy goryl? - Zapytałam poważnie spoglądając na chłopaków jednocześnie przełykając ostatniego kęsa swojego posiłku.

- Można tak powiedzieć - stwierdził Tash. - Ma dużo ciekawsze rzeczy w swoich papierach niż ta sala razem wzięta.

- Nie łapie się już na takie teksty - fuknęłam biorąc porządnego łyka kompotu jabłkowego. - Jeśli wierzycie w plotki logiczne, że będziecie oceniać go po tym co usłyszycie. Jak książę ma na imię? - Zapytałam unosząc brew dzięki czemu zarówno Gyle jak i Baily cicho zachichotali.

- Andy Fowler.

Tak więc! Mamy kolejny rozdział i serdecznie witam w nim naszego kochanego Andy'iego. Jak myślicie, co będzie dalej? 

Co powiecie na MARATON, moi drodzy?

Czekam na odpowiedź i biorę sie za kolejny rozdzialik dla was!

Bye!

We Broke the Rules! |fowler| ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz