Wciągam powietrze, wydając z siebie cichy świst, kiedy Lena ciska we mnie wyzwiskami, jednocześnie prowadząc ze sobą jakże przyjemny dla ucha monolog. Wycieram nos, bo zaczęła mi z niego lecieć istna woda i przewracam oczami, na chwilę skupiając się na taksówkarzu, pakującym moje rzeczy.
- Skończyłaś? - pytam, a ona otwiera szeroko powieki i prycha w taki sposób, że mało sam się nie śmieję. Stoimy przed hotelem, chociaż tak właściwie, to ona wybiegła w samym szlafroku, zaczynając odwalać jakąś chorą manianę, przez cały czas nawijając o tym, że jeśli wyjadę, to już tu nie wrócę. W sumie, to i tak nic mnie tu nie trzyma, więc co za różnica.
- Nie mam zamiaru być kojarzona z człowiekiem, który nie potrafi zahamować agresji i do tego skończy na jakiejś dziurawej wsi w Niemczech! - no i tu się niestety muszę zgodzić. Büchel jakoś bardzo rozwiniętym miastem nie jest, można stwierdzić, że faktycznie jest to zwykłe zadupie, ale to tam mieści się dom należący do Julii, więc co poradzę. Oblizuję usta i kiedy pan Leonid, bo tak się przedstawił, rzuca krótkie „okej", od razu odwracam się na pięcie i podążam do granatowej Toyoty. - Powodzenia na pastwisku.
- Oh, dziękuję kochanie - mówię i puszczając jej oczko, otwieram drzwi, aby po chwili znaleźć się w środku. Śmierdzi. Marszczę brwi, ale postanawiam nie zwracać mu uwagi, bo i tak za bardzo byśmy się nie zrozumieli i tylko czekam, aż znajdę się na lotnisku. Przez całą drogę powiedzieliśmy sobie „okej" z jakieś pięć razy, najwięcej po prostu gestykulując, ale już takie realia, co zrobić. Ani ja angielskim się nie będę męczyć, a tym bardziej wydaje mi się, że pan Leonid to w językach się nie specjalizuje.
Gdy wyciągam swoje rzeczy z bagażnika, oczywiście wcześniej płacąc za przejazd w euro, bo tylko to wziąłem, zaczynam mieć niemałe wątpliwości. Kiwając do siebie głową, szybko zabieram torby i zamykam klapę, przez chwilę będąc przerażonym, że ją rozwaliłem. Nie przedłużając, wchodzę do w miarę dużej hali, szukając mojego lotu. Uśmiecham się do siebie, kiedy już znajduję numer samolotu i uradowany podchodzę do pani za ladą.
- Dzień dobry? - bardziej pytam, niż mówię, zwłaszcza że tak za rano to nie jest, ale ona szczerzy się szerzej, niż sobie wyobrażałem, że się da. Moja konwersacja znowu opiera się w większości na gestach, torby zostają zważone, a ja przez chwilę mam zawał, bo nie pamiętam, czy wszystko wziąłem. Po wszystkich formalnościach zostaje mi tylko czekać na odprawę, więc chodzę sobie po budynku, wdychając zapachy, słuchając rozmów, krzyków, pisków, płaczów, modlitw, śmiechów i wszystkiego, co można spotkać na lotniskach. Ile jej nie widziałem? Pięć lat. Matki tak samo, ale jakoś nie narzekam, będąc szczerym. Już naprawdę wolałbym dzień ze Schlierenzauerem, co też jest cholera koszmarem, niż stanąć twarzą w twarz z moją rodzicielką. To jest jakiś żart, a nie człowiek, naprawdę. Rozkładam się na metalowym krześle i wzdycham sobie głośno, kładąc ręce za głowę. Najbardziej beztroski moment, to właśnie ten, kiedy się tak siedzi, bez jakiegokolwiek stresu, do tego z muzyką. Słuchawki, zapomniałem słuchawek.
- Cholera jasna - syczę i kładę sobie dłoń na czole. Trzy godziny w powietrzu i do tego bez jakiejkolwiek rozrywki, no czy ja jestem normalny. Do tego jeszcze Lena ma wszystkie działki z kokainą, co oznacza, że znowu będę musiał coś sobie załatwiać na miejscu, a jakoś mi się to nie uśmiecha. Drapię się po brodzie i zaczynam tupać nogą, coraz bardziej się niecierpliwiąc.
•••
Dzieciństwo, całe moje dzieciństwo miga mi przed oczami, kiedy gapię się na blade światła latarni. To tu wyjeżdżaliśmy na ferie, wakacje, Święta. To tu wszystko się zaczęło, każda kłótnia, a nawet nastoletnie zauroczenia. Mógłbym nawet pokusić się o stwierdzenie, że to właśnie w Büchel poznałem Lenę, lecz jest to jak najbardziej drażliwy temat, dlatego może pomińmy tę kwestię. Przełykam głośno ślinę i jeszcze trochę obserwuję śpiące miasto, zaraz potem odpalając Ubera. Przewracam oczami kolejny już raz, gdy okazuje się, że nikt już nie jeździ, jednocześnie prowadząc wewnętrzną walkę ze sobą, czy czekać na autobus, którym kiedyś jeździłem nad jezioro, czy jednak iść z buta całe trzydzieści trzy kilometry. Śmieję się pod nosem, akurat to mi się udało. Przechodzę przez pasy, stając pod dachem przystanku i czuję, jak powoli łapie mnie senność. Jeszcze trochę i dotrę tam o świcie, Chryste. Zagryzam dolną wargę i sprawdzam telefon, ale oprócz przerażająco późnej godziny, nic ciekawego się tam nie znajduje. Lot przeżyłem w miarę spokojnie, nie było żadnych wrzeszczących bachorów, ani śliniących się w śnie facetów. Po prostu poleciałem w kimę, mało pamiętam. Moje prośby zostają wysłuchane i po chwili przede mną staje zielony pojazd.
- Dobry wieczór - dukam, przeciskając się przez drzwi, ale moje toboły nie chcą współpracować. Kierowca patrzy się na mnie, mrużąc oczy, po czym nagle unosi brwi, przez co stoję w osłupieniu.
- Adrian? - pyta, a ja cicho jęczę i go poprawiam, ale on wciąż jakby próbował mnie sobie przypomnieć, lecz nie za dobrze mu to wychodzi.
- Proszę zapytać mojej matki w takim razie - sarkam i przechodzę w głąb siedzeń, starając się stracić natarczywego kolesia z pola widzenia. Siadam na czerwonym krześle i łącze ze sobą dłonie, jednocześnie wpatrując się w sufit. Nic się nie zmieniło, wszystko jest takie samo, nawet właz jest wciąż rozwalony, a nie było mnie tu pięć lat. Jest już prawie że szaro, a ja nigdy nie byłem tak wdzięczny, że komunikacja miejska działa całodobowo. Kolejny raz już jestem zmuszony wydmuchać nos, przez co łapie mnie nie mała irytacja. Po jakichś czterdziestu minutach pełnych melodyjek, których pozazdrościł by sam Paul Mauriat oraz rozmów z bardzo pobożną staruszką, w końcu jest mój przystanek. Nawet już nie patrzę na przewoźnika i wychodzę na zewnątrz, wciągając ten charakterystyczny zapach... No właśnie, czego to jest zapach? Krów, pastwisk, kompostu? Przypominam sobie, aby przypadkiem nie wpaść do rowu, tuż pomiędzy bramą wjazdową, a podjazdem i staję przed furtką, która jak zawsze jest otwarta, no bo po co się tutaj martwić o włamywaczy. Korzystając z okazji, łapię się jeszcze na naprawdę niesamowity, ale też nikły wschód słońca i otwierając drzwi kluczem, którego bardzo dawno nie używałem, wchodzę do domu.
Zimne kafelki od razu mnie paraliżują, kiedy zdejmuję buty, a ja już czuję, że jestem w domu, bo właśnie na to narzekałem prawie całe moje życie. Moim pierwszym odruchem jest zapalenie światła, ale potem ogarniam, że tego właśnie Julia w sionce nie chciała i się delikatnie irytuję, bo bardzo by się teraz przydało. Drapię się z tyłu głowy, nie za bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, kiedy nagle całe pomieszczenie rozbłyska, a ja szybko się wycofuję.
- Co do kurw... - zaczynam, a moja starsza siostra schodzi ospale z drewnianych schodów, przecierając swoje oczy. Zmieniła się, cholernie się zmieniła. Wygląda na o wiele bardziej przemęczoną, ale i też pojawiły się głębsze dołki pod oczami z czym się solidaryzuję.
- Czy ty wiesz która jest godzina? - syczy, a ja tylko wzdycham i ją wymijam, kierując się do salonu. - Andreas, mówię do ciebie. Miałeś być trochę po szesnastej, jest czwarta. Mogłeś chociaż zadzwonić.
- Lot mi się opóźnił - kłamię, bo co mam powiedzieć? Lena nie chciała mnie wypuścić, Richard napisał chyba list pożegnalny, a do tego bardziej pasowała mi późniejsza pora? Rozkładam się na szarej kanapie i wzdycham głośno, bo w końcu mogę się wyspać. - Jest coś do jedzenia?
- Nie wiem, zrób sobie, wiesz co gdzie jest - rzuca i wraca do siebie, denerwując mnie już na początku. Nie no zajebiście się zapowiada.
•••
kto to amelié
CZYTASZ
empty gold • a.wellinger
Fanfictionkażdy tonący brzytwy się chwyta, czyli jak łatwo pozbawić się wszystkich drugich szans. #58 W RANKINGU FANFICTION (08.04.2018) © 2018 figleharce; andreas wellinger fanfiction.