einundzwanzig

1.7K 185 49
                                    

Nie zaszedłem daleko. I w przenośni i w prawdziwym życiu, no i teraz, kiedy idę mokrym od deszczu chodnikiem, co raz bardziej nienawidząc tego miejsca. Refleksje chodzą za mną od rana, a ja nie potrafię pozbyć się jakże uwierającego uczucia, że coś mi ulatuje. Dosłownie wymyka się przez palce, ale nie mam pojęcia, co to takiego jest. Odkręcam głowę w prawo, mrużę trochę powieki, bo duże krople spadają mi na twarz. Las, wszędzie jest las, ciemnozielony, iglasty i bardzo, bardzo gęsty. Nie wiem z której strony przyszedłem, ani jak dokładnie wrócę do domu, ale jakoś za bardzo mi się nie spieszy. Czy to w ogóle mogę nazwać domem? Czy raczej budynkiem, pomieszczeniem, w którym przyszło mi mieszkać? Nie wiem, ktoś mi kiedyś wpoił, że dom ma być przesiąknięty miłością i wzajemnym szacunkiem, a nie negatywnymi emocjami, które zasiała tam moja matka, mój największy koszmar. Wykrzywiam twarz, jednocześnie hamując łzy, przez głowę przelatują mi dosłownie wszystkie wspomnienia, na co nie byłem gotowy.

Zabłądziłem. I w przenośni i w prawdziwym życiu. Nie jestem pewny, kiedy obrałem złą ścieżkę i co mam zrobić, aby wrócić na prawidłowy tor. I czy nawet chcę wracać, skoro nawet będąc w obliczu dojścia do optymalnej formy, zostaję odsunięty od kadry. To jest ten dzień, kiedy nic nie układa się tak, jak powinno. Mój czarny dres wydawał mi się najlepszym wyborem, ale i tak czuję się zupełnie nagi, obdarty z jakichkolwiek emocji. Chciałbym coś poczuć, w końcu zatańczyć w tym pieprzonym huraganie żarliwości, pasji, którego nigdy nie doświadczyłem. No właśnie, tyle rzeczy jeszcze mnie nie dotknęło. Staję nagle prosto jak struna i przymykam oczy, zaciskając pięści. Moment, w którym orientujesz się, ile życia zmarnowałeś, to właśnie ta chwila. Nie zakochałem się, nie miałem dziewczyny na stałe, nie myślałem o przyszłości, nie jadłem typowego fast-fooda, nie uciekłem gdzieś daleko w świat, nie powiedziałem nikomu, że go kocham, nigdy nie martwiłem się rachunkami, nie załatwiałem spraw w urzędzie, nie wyjeżdżałem na wakacje, nawet nie czytałem cholernych książek. Wszystko mi umknęło, wszyscy wokół mnie poznikali. Nikt nie został.

Utopiłem się. I w przenośni i w prawdziwym życiu. W każdym litrze alkoholu, który w siebie wlałem i w każdym gramie kokainy, który wprowadziłem do swojego organizmu. Sens w tym, że do tej pory tylko to dawało mi wolność, wisienką na torcie i tak pozostawały wieczory z Leną. Z dziewczyną, która miała mi zastąpić wszystkie inne. Matkę, siostrę, przyjaciółkę, kochankę, żonę, miała być tym wszystkim w jednym, a stała się jednym z koszmarów, pomimo tego, ile jej zawdzięczam. Zdążyłem już dojść do boru prawdopodobnie świerków i aktualnie pobieram naprawdę ogromną ilość tlenu, przemieszaną z wilgocią, która została po deszczu. Czuję, że stoję w miejscu, nie mam pojęcia, co dalej ze mną będzie. Mam poprawić technikę? Skakać jedynie na mamutach? I tak już nie mam szans na choćby pierwszą dziesiątkę Pucharu Świata, ale to nieważne. Zbliżają się Igrzyska, tam miałem być wystawiony i nie mam pojęcia co zrobić, aby do ów kadry się dostać. Nie mam nikogo, kto mógłby mnie poprowadzić.

Zacząłem żałować. Każdego wypowiedzianego słowa i każdego czynu, jaki wykonałem jeszcze w tym roku. Każdego niepożądanego dotyku i każdego zdradzieckiego spojrzenia. Czy to właśnie tak uderza w człowieka widmo codzienności? W taki sposób dowiadujesz się, że się stoczyłeś, że już nikt na ciebie nie czeka w domu, że i tak wszyscy najbardziej na świecie chcieliby, abyś zdechł? Płaczę. Zanoszę się szlochem pełnym bezsilności i jedynej prawdy, jaką w sobie noszę. Chcę krzyczeć, chcę powiedzieć Markusowi, że go przepraszam, chcę iść na randkę z Norą, chcę wkurzać trenera z Richardem. A jak boli mnie to, że już o wiele za późno na rachunek sumienia, że ci wszyscy ludzie nie czekają na moje słowo, na moją wiadomość. Że najzwyczajniej w świecie o mnie zapomnieli. To takie głupie, że ponownie jestem takim bezużytecznym narzędziem, że nawet nikt do mnie nie dzwoni. Nikt nie pyta, jak się czuję, czy niczego mi nie brakuje, czy trenuję, czy też może moje zdrowie się pogorszyło. Nikogo to już nie obchodzi.

Coś wzbudza we mnie chęć zrobienia zdjęcia i to właśnie wykonuję. Wyjmuję swój potłuczony telefon i staram się uchwycić krajobraz pogrążonego we mgle i ciszy lasu, po czym przełykając głośno ślinę, odwracam się, aby z niego wyjść. Pamiętacie wszystkie instrukcje, w razie jakby zaatakowało was dzikie zwierzę? Już nie ważne, nie pamiętacie. Wilk. To jest wilk. Szary, przemoknięty z morderczym wzrokiem wilk. A przecież one mają watahy, musi być ich tu więcej. Czy powinienem biec? Czy obejść go bezszelestnie? Zadzwonić na miejskie? Co mam zrobić? Pies nie zauważa mnie, stoi w miarę daleko, ale nie na tyle, abym nie mógł mu się przyjrzeć. Moje serce zaczyna bić o wiele za szybko, a strach obejmuje moje ciało. Ku mojemu zaskoczeniu, zwierzę przechodzi, jakbym w ogóle nie istniał, ale ja i tak dalej jestem w szoku. Kręcę szybko głową i nie przestając zważać na to, na co stąpam i co jakiś czas rozglądając się po całym lesie, w końcu znajduję wyjście. Mało nie umarłem, Chryste. Kiedy już wychodzę na drogę, postanawiam się trochę przebiec i udaje mi się to, dopóki w którymś momencie moja noga po prostu przestaje odpowiadać. Nabieram ogromny haust powietrza i mrugam szybko oczami, kucając na chwilę. Kurwa mać, co się dzieje. Ostatni raz coś takiego przydarzyło się na treningu w Rosji, ale to było zwykłe mrowienie, kto by się tym martwił tak szczerze. Syczę głośno, słysząc jak za mną zaczyna coś jechać. Przejedź mnie, no dalej. Odwracam się i moim oczom ukazuje się RD2, którym jeździłem do szkoły, a za kierownicą nie kto inny, jak pan Klarke, na co uśmiecham się delikatnie. Autobus zatrzymuje się, a szyba się uchyla.

- Adrian! - woła, a ja przewracam oczami. Czas się chyba przyzwyczaić do nowego imienia. - Nie potrzebujesz podwózki? - pyta, rechocząc, a ja oblizuję usta i kieruję całą swoją siłę na lewą nogę, która jeszcze ze mną współpracuje. Podskakuję do drzwi i wczołguję się do środka, potem się witając.

- Uratował mi pan życie - rzucam, wypuszczając głośno powietrze z pewnego rodzaju ulgą. - Może być idealnie pod dom, nie narzekałbym - siadam na jednym z zgniło fioletowych siedzeń i obserwuję, jak to rudy i wąsaty mężczyzna zmienia biegi, szybko kiwając głową.

- Co się wam stało żołnierzu, że taki sponiewierany? I gdzieś ty był młody tyle czasu! Zdążyłbym pomyśleć, że jakąś karierę robiłeś! - Büchel to dziura, zrozumcie. Nie dzieje się tu za dużo, poza tym ja też jakoś się nie chwalę, gdzie spędziłem całe swoje dzieciństwo. Ruhpolding brzmi lepiej, huh? To tam ojciec przed rozwodem jeździł ze mną w weekendy do szkoły sportowej, od której wszystko się zaczęło. Wszystko. Co z tego, że robiliśmy to w całkowitej tajemnicy przed matką. Gdyby nie ta szkoła, teraz pewnie siedziałbym w biurze dokładnie tak, jak na początku sobie obmyśliła.

- A wie pan, było się tu i tam - odpowiadam, czując jak zaczynam śmierdzieć wilgocią i stęchlizną. Zajebiście, trzeba zrobić pranie, a ja nawet nie wiem, gdzie iść do sklepu po proszek. Dobra, ja nawet nie kojarzę, jak włączyć pralkę. Po dwudziestu minutach zauważam biały dom z czarnym dachem i tuż za nim stodołę, która w ogóle nie pasuje do ogólnego obrazu. Świerzbi mnie, aby to zburzyć, ale by mnie chyba zabili. Dziękuję panu Klarke i wychodzę na zewnątrz, teraz już całkowicie czując odnóże. Może jednak powinienem spojrzeć na moje badania... Nie, to bez sensu, jestem w idealnej formie. Prostuję się i wchodzę do środka. Cieszę się, że mogłem wyjść i pomyśleć, bo przez fakt, że dzisiaj nagle i Julia i Amelié zostały w domu odrobinę mnie przeraził. Nie zdążam postawić nogi na pierwszym schodku, gdy słyszę głos swojej siostry, a do moich nozdrzy dochodzi zapach pieczonych ziemniaków.

- Oh, jesteś już! Jakbyś mógł zaraz zejść, bo musimy porozmawiać.

empty gold • a.wellingerOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz